poniedziałek, 18 stycznia 2016


Wstęp

Tej gry nie można wygrać. Są tylko przegrani i Joker, który rozdaje karty. On decyduje kto i w jaki sposób zginie. Jeśli jesteś zdolny, rzuć kośćmi, pionku, zbij króla.
„- Colleen. – Musiał odchrząknąć, ponieważ w jego gardle urosła ogromna gula. – Przyrzekam ci. Jak tu teraz stoję w tym korytarzu, w tej kamienicy. Cokolwiek się nie wydarzy, jak daleko to nie zajdzie, nie oszaleję.
- Skąd możesz wiedzieć? – Poczuła ciepło na polikach gdy mówił do niej w ten sposób. Spuściła wzrok.
- Nie przerywaj i spójrz mi w oczy. – Wciąż był skupiony na swoich słowach. Po chwili Colleen wykonała polecenie, ponownie unosząc głowę. -  Nie dam się zwariować, nie zrobię nic głupiego, będę walczył o lepsze jutro. Zaufaj mi i obiecaj to samo. Że nie pozwolisz, się zranić, jak długo będziesz mogła.
- Tutaj, teraz. – Mocniej ścisnęła dłoń chłopaka. – Przysięgam na wszystko, że się nie poddam w walce o siebie. O nas wszystkich. Obiecuję ci, Charlie.”
Mówi się, że by pokonać wroga należy walczyć jego bronią. Cóż, dobra rada, nie graj z mordercami, najpierw namieszają ci w głowie, później ściągną do swojego poziomu, by w ostateczności pobić doświadczeniem. Lecz to twoja decyzja. Zagramy?

Prolog
W życiu człowieka są chwile, które odbijają piętno na nim całym. To takie momenty sprawiają, że zaczynasz się zastanawiać. Wracasz do nich co noc i choć próbujesz wytłumaczyć samemu sobie, iż to minęło, podświadomość, na złość, przeciw tobie, chce byś wspominał. Wciąż na nowo, bez końca. Bolesne nanosekundy, wzbudzające poczucie niebezpieczeństwa. Wszechogarniający strach. Odczuwasz lęk przed swoją własną wyobraźnią. Niemal fizycznie czujesz, jak ostre igły wbijają się w twoją zmarniałą od chłodnego, cierpkiego powietrza skórę. Włos jeży się na wychudzonym ciele. Po karku spływa zimny pot. Znów wyłamujesz palce, wsłuchując się w jakże uspakajający dźwięk pękających pęcherzyków powietrza. Oddychasz zbyt szybko. Powoli tracisz panowanie nad swoimi zmysłami. Wreszcie niesamowity krzyk rozdziera twoje gardło, przebiegając pod sklepieniem korytarzy. Nabierasz powietrza, wrzeszczysz znów. To cię przerasta. Drżysz z lęku oraz chłodu. Przeżera cię zimno, chociaż twoje ciało płonie gorączką. Jesteś chodzącym paradoksem, chodzącą pomyłką. I znów wracasz do tego co było, wracasz do grudnia dwa tysiące drugiego roku, przełykasz gulę w swoim gardle.
 Jesteś tam zupełnie sam, drobny, cherlawy chłopiec, ukryty pod kurtką z puchu i wełnianą czapką, niemniej wciąż odczuwasz to uporczywe zimno. Starając się je ignorować, patrzysz na zarys damskiej sylwetki, która coraz bardziej zbliża się do ciebie. Biegnie. Łapie oddech. Poznajesz rysy jej twarzy. Jest zmarnowana, blada i tak szczupła, że mógłbyś śmiało powiedzieć – wychudzona. Już zapomniałeś jak wygląda jej uśmiech, ponieważ tak dawno się nie uśmiechała. Nigdy nie potrafiłeś tego zrozumieć, ale wybaczasz sobie, bo byłeś tylko dzieckiem. Gdy wyciągasz rękę, by móc ją dotknąć, widzisz wyłącznie, jak kręci przecząco głową, kładąc długi palec na spierzchniętych wargach. Jej usta powoli poruszają się, a z ów ruchu potrafisz odczytać, że wyznaje ci miłość. Podchodzi powoli, powodując, iż śnieg skrzypi. Czujesz odurzający zapach jej perfum. Czujesz jak coś ci przekazuje, ale jesteś w zbyt dużym szoku, by sprawdzić co to. Odchodzi, a za nią ciągnie się nieskończona seria bordowych plam na białym śniegu. I już, i zniknęła. Zostałeś sam.
Wciąż krzyczysz, wciąż próbujesz wyrwać się z objęć mroku, ale jest zbyt silny. Gorzkie łzy napływają do twoich oczu. Nie mają prawa być słone, może to nawet lepiej? Gdybyś widział, do jakiego obłędu się doprowadziłeś, umarłbyś od razu, nie chcąc nawet próbować. Nie, ty nie chcesz, oni cię zmuszają, bo mówią, iż nie jesteś w pełni rozumu, by samemu decydować o swoim losie. Bzdura, doskonale wiesz co dla ciebie najlepsze. Doskonale wiesz kim jesteś. Tępo wpatrując się w przestrzeń, słyszysz kroki. Ktoś kładzie ręcznik na twoim czole. Wiesz, że to ręcznik, bo doskonale znasz jego fakturę. Znasz fakturę wszystkiego, co cię otacza, czasem nawet przypominasz sobie kolory, ale one są zdradliwe. Później czujesz już tylko jak ta sama osoba głaska twoje policzki, słyszysz jej szloch, to jak powoli mówi do ciebie, że już wszystko w porządku. Jednak nie możesz dostrzec nadziei tlącej się w jej oczach. Nie możesz dostrzec już niczego prócz ciemności. Oto do czego doprowadziłeś, oto kim się stałeś. Przegrałeś grę Jokera.
*~*
Tura pierwsza
„Zapoznaj się z instrukcją!”
- Dwadzieścia trzy. – Gruby głos rozerwał ciszę, która spowiła mieszkanie.
- Wiesz ile czasu zajmie nam przewiezienie ciała przez granicę?
- Nie bądź sceptyczna. Przy dobrych lotach… - Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, przecierając spluwę szmatką. – Podaj tłumik. – Jego wspólniczka tylko skinęła. Ten plan nie mógł się nie powieść.
*~*
Colleen James nigdy nie przepadała za swoim imieniem. Przypominało dziewczynie o tym, że tak właściwie jej rodzice są zbyt kreatywni tam, gdzie nieszczególnie powinni. Zawsze była jedyną w klasie Colleen, podczas gdy jej koleżanki o pięknych imionach – Rose, Annie, albo Lily – mogły poszczycić się „imiennymi bliźniaczkami”. Jej chodziło raczej o unikalność. Jakby ze względu na usposobienie do życia nie wyróżniała się z tłumu… Colleen. Słyszał ktoś w ogóle o jakiejś Colleen? Ach tak, to ta z pierwszej „B”. Ona ma na imię Colleen? Przecież to po prostu James. James, no właśnie. Nazwisko też nie było jej wybitnie przychylne, jeśli można tak powiedzieć. Gdy tylko ktoś wołał ją po nim w miejscu publicznym, gapie spodziewali się jakiegoś chłopca, chłopaka, mężczyzny w najgorszym wypadku, jednak zamiast niego pojawiała się blondynka, ni to szczupła, ni to gruba, o nijakich rysach twarzy, ubrana w równie nijakie ubrania. Colleen nie lubiła się stroić, inaczej, nie miała dla kogo się stroić, zatem po prostu tego nie robiła, zostawiając jasne kosmyki wysuszonymi od słońca, cerę tłustą, usta wyblakłymi, a stroje zwyczajnymi do bólu. Wszystko zmieniło się po szkole średniej, gdy Colleen miała dość nazywania jej po prostu Jamesem. Zapragnęła traktowania kobiety, doszła do wniosku, iż może zadbać o siebie dla siebie, dlatego wsmarowywała w te suche włosy kolosalne ilości odżywek, masek i innych pachnideł. Z bólem serca wreszcie wyrwała brwi, oduczyła się obgryzania paznokci, więcej, nawet zainwestowała w nie tyle pelengi do twarzy, co w prawdziwe kosmetyki. Zaczęła zdrowiej się odżywiać i nawet jeśli nie ruszyła się sprzed komputera, schudła kilka kilogramów. Dużo chodziła po mieście, odstawiła cukier, fast foody, kupiła kilka par szpilek oraz dziewczęcych sukienek. Okres dojrzewania – powiedziałby ktoś. Ale prawda jest taka, Colleen James jest na to żywym przykładem, że bez odrobiny chęci okres dojrzewania sam nic nie zrobi. Może chodzi o kwestię dorośnięcia do pewnych decyzji? Colleen postanowiła zmienić swoje życie. Idąc na studia wreszcie została potraktowana jak kobieta, a chcąc zapomnieć o „mrocznej przeszłości” poprosiła, by znajomi nazywali ją po prostu Colle. Jednak chcąc nie chcąc – nie o wszystkim da się zapomnieć. Dziewczyna nie zamierzała porzucać dawnych przyjaciół. Umawiała się na babskie wieczorki z Nathalie i Penny. Z Fletherem grywała w gry komputerowe Sama, zdarzało się nawet, że Evan podrzucał ją do szkoły swoim Dodge Challengerem z siedemdziesiątego czwartego – auto po dziadku, które wedle Nathalie kochał bardziej niż własną dziewczynę, ale jak w każdej „paczce znajomych”, coś musiało nie stykać. Była słodka Nathalie Fanning, obrażalska Penelope Faye, był zabawny Flether Donovan, opiekuńczy Sammy Emerson, dowódca – Evan Price, ale był też wredny Chuck Hallden. Chuck, który nie umiał znieść tego, że obiekt jego kpin mógłby w sumie znów stać się obiektem jego westchnień. Nie znosili się od dziecka, bo tak po prostu było z perspektywy Colleen. Dziewczyna nie znała głównego powodu tej szczerej, bijącej zewsząd niechęci. Na nieszczęście, ani jedno, ani drugie nie potrafiło odpuścić sobie przyjaźni Evana, który zirytowany „dogryzankami” postawił ultimatum – albo lubimy się wszyscy, albo odpadacie od grona na czas kłótni. Nie, to nie sprawiło, że Chuck i Colle tak nagle pokochali się szczerą miłością, oni po prostu ograniczali niechęć do minimum, lecz tylko przy przyjaciołach. Los nie był im przychylny także w kwestii częstych, wręcz notorycznych spotkań, ponieważ gdy Colleen pracowała na swoje studia w bibliotece, Chuck spędzał tam niemal całe dnie, chcąc zaliczyć sesje. Nigdy nie uczył się dobrze, chłopak ledwie zdał szkołę średnią, co bez pomocy Nathy nie udałoby się za żadne skarby. Prawdę mówiąc wszyscy dołączyli się do poprawek Chucka. Nawet Colle wypisała potrzebne zwroty po francusku, by nauczyciel dał mu spokój. Ale nie odniosła się z tym, bo nie wymagała od Halldena żadnej wdzięczności. Pragnęła pełnej obojętności, lecz w ich wypadku… Nie, oni musieli się ze sobą droczyć, jakby wredne uwagi były ich tlenem.
- Przyszedłem oddać to. – Zaczytana Colle nie zwróciła uwagi na to, że ktoś się do niej odezwał. Często to robiła, ponieważ mało kto zawracał jej tyłek. Ludzie tylko wpadali, wypożyczali, oddawali i wychodzili, ale robili to wybitnie rzadko. Wtedy, między trzynastą, a szesnastą ruch był najmniejszy. Pora lunchu. – Colleen? – Chłopak poczuł, jak irytacja buzuje w jego żyłach. – James – odchrząknął, w ostateczności wyrywając książkę z jej rąk.
- Nie widzisz, że staram się ignorować twoje istnienie? Cierpliwość jeszcze nikogo nie zabiła, Hallden. – Wzięła podręczniki do ekonomii, które przyniósł i na karcie bibliotecznej odkreśliła, że zostały zwrócone.
- Teoretycznie musisz mnie obsłużyć. – Chuck zaczął wertować pożółkłe strony powieści, w której utonęła Colle. – Naprawdę czytasz romanse?
- Naprawdę nie możesz zdjąć czapki wchodząc do pomieszczenia? – Unosząc jedną brew wstała, jednak jej pięć i trochę stóp wzrostu było niczym w porównaniu z jego prawie siedmioma stopami. Chuck był naprawdę wysoki i szczupły, co zawsze irytowało Colle.
- Nie mogę, bo nie umyłem włosów od czterech dni. – Przejrzał książkę jeszcze raz, chichocząc jak nastolatka na widok swojego ulubionego aktora. – Chcę być ze Stefano i chcę, żeby mnie obejmował. Kocham go. Oddałabym wszystko, by z nim zostać… - Czytał ckliwym, do przesady wysokim głosem, powodując, iż złość dziewczyny rosła w siłę. – Boże, to takie żenujące.
- Chuck, nie chce szarpać się z tobą w bibliotece, na cholerę – warknęła starając się za wszelką cenę nie krzyczeć i już prawie wyrwała książkę z jego dłoni, gdy uniósł rękę do góry. Colle poczuła na sobie wzrok emerytki – pani Jefferson, która właśnie wyszła z czytelni. Twarz dziewczyny momentalnie oblał rumieniec wstydu.
- I widzisz co zrobiłaś? Ludzie się gapią.
- Proszę cię, idź już sobie. – Przetarłszy policzki dłońmi, usiadła na biurku ze zrezygnowaniem.
- Pójdę. I wypożyczę tę książkę. – Położył swoją zdobycz tuż obok ud dziewczyny.
- Nie mówisz serio…
- Właśnie tak mówię. – Wiedziała, że zrobił to tylko dlatego, by nie mogła dokończyć czytania, a Chuck się z tym nie krył. Kolejna głupota, która sprawiła, że Colle naburmuszyła się, niczym przedszkolak.
I tak minął cały jej dzień. Była zdenerwowana, zła, miała dość Chucka i marzyła by ktoś wreszcie wrócił go na ziemię. Niestety nie zapowiadało się na to. Obsłużyła jeszcze kilkoro ludzi, po dwudziestej pierwszej gasząc światła. Colleen powtarzała to co wieczór, by co ranek, wręcz rytualnie móc na nowo otworzyć bibliotekę. Uwielbiała czytać, zatem taka praca stała się dla niej pracą wymarzoną. Oczywiście nie na całe życie. Zamierzała studiować, a na te studia musiała sama sobie zarobić, mimo wszystko nie miała za złe rodzicom. Wiedziała, że nie może wisieć na nich do końca życia, dlatego od razu po ukończeniu szkoły, zabrała się za szukanie czegoś choć w  połowie tak dochodowego jak kelnerowanie. Nathalie była kelnerką, wielokrotnie mówiła, że z przyjemnością załatwi tę posadę i Colle, ale ta doskonale wiedziała, jak kończy się praca z przyjaciółmi. O wilku mowa. Telefon dziewczyny wydał ten cudowny dźwięk, w domyśle pierwsze akordy na gitarze elektrycznej, dokładniej jej dzwonek. Z uśmiechem narzuciła na siebie płaszcz prochowy i przyłożyła komórkę do ucha.
- Nathy, właśnie miałam dzwonić. Co z tymi paznokciami? – Nikt nie odpowiedział. – Nathalie? – Colleen tylko uniosła jedną brew. Poczuła jak atmosfera staje się mętna, a ją dopada ta nieswoja aura. Lecz po drugiej stronie wciąż panowała cisza. – Chyba coś z zasięgiem, poczekaj… - I wtedy usłyszała głos. Nie należał do jej przyjaciółki. Był inny, dziwny, gruby.
- Dwa, trzy, dwa, trzy, dwa, trzy. – Powtarzał… ktoś. Zdenerwowana Colle spojrzała na numer telefonu. Był zastrzeżony, nie należał do Nathalie.
- Umn, przepraszam, to chyba pomyłka. – Wtem mężczyzna się rozłączył, a dziewczyna rozejrzała się po ulicy. Pełno ludzi, lecz nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Przełknęła ślinę, przetłumaczyła sobie, że to tylko głupia pomyłka. Dwa i trzy. Cyfry. Może ktoś stroił sobie z niej żarty? Telefon zadzwonił znów, lecz wtedy to naprawdę była Nathalie, która obiecała odezwać się, gdy Colle skończy pracę.
- Hej, miałaś zajęte – odezwała się entuzjastycznie. Colleen w ostateczności tylko potrząsnęła głową. Nie zamierzała niepotrzebnie denerwować się jakimś kawałem.
- Tak, rozmawiałam z mamą – skłamała – ale jestem w drodze do ciebie. Przynieść coś prócz pizzy?
- Gościa od pizzy. – Obie się zaśmiały. Colleen wyparła z głowy dziwne zdarzenie na dobre, skupiła się bowiem na rozmowie z przyjaciółką.
*~*
Nathalie Fanning w całym swoim życiu przyłożyła się tylko do jednej rzeczy. Mianowicie do Evana Price’a. Zdobywała go latami, ubierając się tak, jak lubił – prowokująco, grając w podobne, beznadziejne gry komputerowe, chodząc na te same zajęcia dodatkowe po lekcjach. I wreszcie, przyjaźniąc się z jego przyjaciółmi. To wszystko było wielowarstwowym planem tylko po to, by wysoki chłopiec o pięknej, śniadej karnacji, z ujmującymi, brązowymi oczyma i idealnie wyrzeźbionym ciałem zwrócił uwagę na nią – smukłą, farbowaną brunetkę, walczącą nieustannie z uporczywymi piegami na nosie. Udało się. Gdy skończyli szkołę średnią, w te wakacje między ostatnią klasą, a pierwszym rokiem, przypadkiem spotkali się w Hamptons i tam Evan zrozumiał, jak wielki błąd popełniał, ignorując starania Nathalie. Od lata stali się nierozłączni. Jeśli nie widzieli się jednego dnia, musieli rozmawiać przez telefon, a następnego, gdy zobaczyli się po dwudziestoczterogodzinnej rozłące, wręcz zasysali swoje wargi, łącząc je w namiętnym pocałunku.
Chuck nie miał nic przeciwko temu, by Evan spotykał się z Nathalie. Bolał go tylko fakt, iż ten zniknął z rynku, a on sam wciąż błądził. Nie, nie szukał miłości swojego życia. Chuck po prostu czuł, jak najlepsze lata uciekają mu przez palce. Starzał się, miał przecież dwadzieścia lat, to poważny wiek, wiek imprez, szybkich romansów na jedną noc, pobudek z kacem. Przynajmniej w ten sposób widział studia zanim się na nie dostał. Beznadziejna sprawa. Zamiast bawić się w najlepsze, tkwił w książkach, przeklinając siebie samego za to, że w ostatniej klasie zabrał się za naukę, chcąc pójść na uczelnię. Mógł siedzieć na niczym. Wszystko było lepsze od pochłaniania kolejnych wersów ekonomicznej gadki, rozumiejąc z niej tyle, co zrozumiałby z książki pisanej po niemiecku. Pojedyncze słowa. Miał dość. Był bez perspektyw, pozbawiony motywacji, obecności przyjaciół oraz dziewczyny, która zapełniłaby jego wieczór, pozwalając zapomnieć o zaliczeniach. To nie tak, że był brzydki, albo, że był prawiczkiem. Nie był też brzydkim prawiczkiem jeśli o to chodzi. Wręcz przeciwnie. Wysoki wzrost, blada cera, szczupła sylwetka, szerokie barki, blond włosy, błękitne oczy, kolczyk w dolnej wardze, zrobiony pod wpływem chwili i alkoholu w domowy sposób przez Sama. Chuck nie mógł pozbyć się wspomnienia o tym, jak rano, już trzeźwy, prawie płacząc z bólu, jechał nowojorskim metrem na ostry dyżur, żeby medycy jakoś uratowali sytuację. Nie miał pojęcia co w niego wstąpiło, ale przynajmniej Sammy odkrył swoje powołanie, otwierając studio piercingu. Wracając. Mimo nieprzeciętnej urody i magnetycznej, jak twierdził, osobowości, nie potrafił umówić się z odpowiednią dziewczyną. Nie wymagał wiele, Chuck miał po prostu wrodzonego pecha, bo każda jego panna, w ostateczności okazywała się być szalona, zatem przestał szukać, wierząc w to, iż wreszcie kobieta idealna sama znajdzie jego.
- Dlaczego moje życie tak bardzo ssie? – zapytał na głos, nie spodziewając się odpowiedzi z prostej przyczyny. Był w mieszkaniu zupełnie sam, ponieważ Flether, z którym kawalerkę dzielił, wybył do swojej kolejnej kochasi. Nucąc jedną z tych popularnych piosenek Aerosmith, zrzucił ciepły koc z kolan. Amazing. Taki tytuł nosiła, o ile nie pomylił jej z inną. Chuck nie miał pamięci do tytułów, kiedy chciał, by znajomi puścili coś dla niego, musiał po prostu zaśpiewać kilka pierwszych wersów.
 – To nie. To nie. To jest… Boże, czemu ja to mam. – Zaczął przekładać podręczniki z łóżka na biurko. Oczywiście nie potknięcie się o jego własny bałagan, graniczyło z cudem, jednak on miał wprawę. Był stereotypowym chłopakiem, który kolekcjonował skarpetki pod łóżkiem, pościel przebierał, gdy śmierdziała, albo gdy nie wytrzymał presji i tłumacząc „żyje się raz”, korzystał z rad Flethera, przyprowadzając jakąś „Dziewczynę Na jedną Noc”. Colle drwiła sobie z niego, pytając po co codziennie wodę na prysznic marnuje, skoro i tak ubiera wczorajszą koszulkę. Chociaż szczerze mówiąc nie brał tego do siebie, gdyż Colle zawsze z niego drwiła. To był ich mały zwyczaj, bo skoro przy Evanie nie mogli kłócić się, jak na wrogów przystało, przynajmniej „przyjacielsko się ze sobą droczyli”.
- To do oddania, to… - Chuck zmarszczył nos, motając wzrokiem książkę, różniącą się od reszty. Była wielkości może kartki A5. Miała pożółkłe strony, ciemną okładkę, zamazany tytuł oraz niemal sześćset stron. Colle – to była jego pierwsza myśl, ponieważ na złość dziewczynie ów powieść wypożyczył. Zastanowił się przez moment, sprawdził telefon. Dochodziła północ, a Flether nawet nie raczył napisać, że skończył swoją schadzkę z... Chyba miała na imię Emma, o ile w tym tygodniu jego przyjaciel nie przeniósł się na Lond Island dla… Gemmy? Emma, Gemma… co za różnica?
Niemniej znudzony codziennością, rzucił książkę na łóżko. Postanowił, że już czas umyć głowę, dlatego po szybkim prysznicu i równie ekspresowym zjedzeniu kanapki… posmarowanej nożem, witamy w życiu studenta, wrócił do łóżka, otworzył książkę i zaczął czytać na głos. – Wszystko będzie tak jak przedtem. – Brzmiało pierwsze zdanie. Jak przedtem…
*~*
Stróżki wody spływały po jej nagim ciele, a dłonie wodziły za nimi, przy okazji wsmarowując żel pod prysznic w skórę. Nathalie od zawsze miała figurę modelki, dlatego obraz tego, jak się kąpie, mógł być spokojnie obrazem z reklamy. Przynajmniej tak myślał Evan, ponieważ za każdym razem gdy zamykał oczy słysząc jak woda opada w brodzik, czuł dreszcze przebiegające jego kark. Nigdy nie widział jej nago. Może i byli parą od półtora roku, ale szanowali siebie nawzajem. Z resztą Price nie „zaliczał” dziewczyn, jak robił to na przykład jego starszy o jedną wiosnę kolega Flether. Evan spał tylko z dwoma i to będąc z nimi aktualnie w związku. Z Nathalie było inaczej. Nathalie znał od przedszkola, okazała się dla niego ważniejsza niż ktokolwiek inny.
Rodzice Evana umarli gdy był jeszcze małym dzieckiem. Nie oboje na raz, najpierw mama, która została potrącona przez pijanego kierowcę później tata. W szpitalu. Chłopak nie znał przyczyny jego śmierci, ale nie zamierzał do tego wracać. Żył do przodu, ponieważ tak zaplanował. Wychowała go babcia, ale i ona odeszła, na raka płuc dokładniej. Była nałogową palaczką, dlatego Evan okropnie się irytował, gdy Chuck z Fletcherem i Samem wyciągali papierosy. Chcąc nie chcąc zaczął na siebie zarabiać już w wieku szesnastu lat. Rodzice zostawili mu pieniądze, jego ojciec, z tego co wiedział, robił niezłą karierę wojskową, jednak jak wspomniałam, Evan tego nie roztrząsał. Zatem stać go było na to, czego potrzebował. Po zakończeniu szkoły średniej poszedł do akademii policyjnej, gdzie treningi i zajęcia w terenie okazały się na tyle męczące, że znużony czekaniem na Nathalie, zasnął wtulając się w podłokietnik niewygodnej kanapy.
Dziewczyna odetchnęła głęboko i chwyciła w ręce szampon, który tak pięknie pachniał miętą. Dodatkowo jej włosy były po nim miękkie w dotyku. Nahalie miała idealne włosy. Idealną figurę. Idealną cerę. Idealną twarz. Zdawała sobie sprawę z tego, że koleżanki jej zazdroszczą, ba, czerpała niemałą satysfakcję z ich zazdrości, najbardziej jednak chodziło o zazdrość Colleen James. Owszem, dziewczyny były najlepszymi przyjaciółkami, lecz jak długo lat żyję, tak dobrze wiem, iż w znajomości dwóch kobiet zawsze musi być „ta lepsza” i „ta gorsza”. Nathalie bała się zostać tą gorszą, dlatego robiła wszystko, by Colle nie umiała jej dorównać.
Pierwsze linijki To much love will kill you opuściły jej usta, gdy zabrała się za spłukiwanie piany z włosów. Nathalie była tą nieszczęśliwą osobą, która śpiewała wszystko co się da, przy każdej możliwej okazji. Może dlatego tak bardzo lubiła brać prysznic? Uwielbiała pod nim śpiewać. Nie usłyszała więc, jak drzwi uchylają się z łoskotem.
W łazience zrobiło się cicho, ponieważ z momentem wyłączenia wody Nathalie przestała również śpiewać. Dziewczyna poczuła, że ktoś ją obserwuje. Nie miała pojęcia dlaczego, ale po prostu wiedziała, że ktoś jest w pomieszczeniu razem z nią.
- Evan? – zapytała spokojnie, wychodząc na matę chłonącą wodę. Jednak gdyby Evan wszedł, uprzedziłby. Nikogo innego do mieszkania nie zaprosiła tamtej nocy. Nathalie przełknęła ślinę. Odniosła wrażenie, że każdy dźwięk stał się co najmniej decybel głośniejszy. Bicie serca, miarowy oddech. Nie była tam sama. – Ev, jeśli stroisz sobie żarty… - Wciąż nic. Dziwne.
Dziewczyna okryła się miękkim ręcznikiem i podeszła do lustra, a na jej twarz wpłynął uśmiech gdy ujrzała swoją sylwetkę. Nathalie miała w sobie coś z arogantki, wszyscy o tym wiedzieli, jednak nikt nigdy nie powiedział tego na głos. Głos… Nie było żadnego głosu, była wyłącznie głucha cisza. Potrzebowała czyjegoś choćby szeptu, ponieważ atmosfera nagle stała się zastanawiająco inna. – Evan, proszę, możesz tu przyjść?! – krzyknęła wreszcie, wręcz w panice, na co odpowiedział jej znudzony jęk chłopaka.
- Idę, pali się, coś zrobiła? Pająk? – Zaplątany w koc Price bez pukania wszedł do łazienki. – No?
- Umn… - Nathalie wzięła głęboki oddech. – Już nieważne, po prostu chodźmy spać.
- Jasne, rozłożę wersalkę w sypialni. – Skinęła, a kiedy wyszedł, po raz ostatni rozejrzała się po pomieszczeniu. – Głupia – szepcząc do samej siebie, zamknęła drzwi. Przecież byli w mieszkaniu sami.
*~*
Colle nienawidziła swojej bezsenności. To była jedyny powód, dla którego noce z biegiem czasu stały się znienawidzoną przez nią częścią doby. Wielokrotnie rzucała się po łóżku. Parzyła sobie herbatę, włączała lampkę-księżyc, którą zabrała z domu rodzinnego i zabierała się za czytanie książki. Tym razem jednak nie wypożyczyła niczego, gdyż ostatni egzemplarz najbardziej porywającej powieści zabrał Chuck Hallden. Colleen westchnęła ciężko na samą myśl o tym irytującym gościu, który jakby nigdy nic po prostu wypożyczył jej książkę. Mogła zrobić to przed nim, ale nie pomyślała, że ten… ten idiota posunie się do takiego haniebnego czynu. Chuck doskonale wiedział, że dziewczyna traktuje książki poważniej niż ludzi, co było dla niego całkowitym absurdem. On sam wolał filmy. Te wszystkie słowa zapisane na papierze od razu kojarzyły mu się z nieszczęsnymi Wichrowymi Wzgórzami, przez które przebrnąć nie potrafił. Albo irytujące do granic możliwości sztuki Szekspira, przerabiane na angielskim. No bo spójrzmy prawdzie w oczy, po co nastoletniemu chłopakowi wiedzieć czym styl Szekspira różnił się od stylów antycznych dramatopisarzy? Albo dlaczego tak bardzo zaskakujące było to, że zabił w swojej tragedii – Romeo i Julia, bo tylko tę w miarę kojarzył – zabił aż tyle osób na oczach widzów. Autorzy scenariuszy najlepszych seriali wciąż to robili, ba z jeszcze większym rozmachem, przez co czasem jego zdenerwowanie sięgało zenitu. Pierwszy powód, dla którego Chuck już nie oglądał Gry o Tron – wszystkie jego ulubione postaci powybijano. Owszem, Emilia Clarke była dobrym pretekstem, by śledzić dalej losy Matki Smoków, ale tylko ona.
Colle zaśmiała się sama do siebie. Przeczytała Grę o Tron, a powtarzanie Chuckowi tego, co działo się w książce, doprowadzało go do szewskiej pasji, gdyż spodziewał się tych podobnych, już nie tak „niespodziewanych” akcji w serialu. Colleen uwielbiała drażnić Chucka, czerpała z jego zdenerwowania czystą satysfakcję. Sama nie była pewna, lecz prawdopodobnie to popchnęło ją do napisania SMS’a o czwartej nad ranem? Już wyobrażała sobie jak Chuck ściera przerwany sen z powiek, światło komórki uderza o jego błękitne oczy, które zaczyna tak zabawnie mrużyć, marszczy nos, jęczy niezadowolony, w ostateczności przeklinając Colleen James i zsyłając jej „niewinną” duszyczkę do piekieł. Och tak, zdenerwowanie Chucka między trzecią, a piątą dodawało jej z jakieś dziesięć punktów do złośliwości.
Od: Colle
Do: Chuck
I jak książka? Mnie też irytuje Stefano, ale on jest taki od początku do końca. Musiałbyś przeczytać pierwszą część, niestety autorka zabiła w niej moją ulubioną postać
Colle zaśmiała się złowieszczo, zacierając ręce. W głowie wciąż odtwarzała scenę jego zdenerwowania, jednak nie rozważyła faktu, iż minie się z prawdą. Chuck nie mówił bowiem przyjaciołom o jednej rzeczy. O męczącej go bezsenności. Oboje – Collen i Chuck – na nią cierpieli, lecz oboje się z tym nie odnosili. Tak jak na przykład Nathalie narzekała bez przerwy, na wszystko, Colleen i Chuck nigdy nie mówili jak bardzo im źle z jednej, prostej przyczyny – nienawidzili narzekania.
Chłopak odrobinę się zdziwił widząc wiadomość od Colle o tej porze. Z resztą pisała do niego tylko wtedy, gdy Evan czegoś chciał, nie mając aktualnie pieniędzy na koncie i chyba to było powodem, dla którego mieli swoje numery telefonu. Niemniej zarechotał złośliwie. Tęskni za książką, biedactwo – pomyślał.
Od: Chuck
Do: Colle
„Ale kiedy spojrzał w jej oczy, zobaczył w nich zrozumienie. Przebaczenie. I miłość. Jej miłość go uleczyła. I wtedy zrozumiał, że zawsze będą razem.” To takie beznadziejne, Colleen, jak możesz czytać romanse? Ta książka jest durna, dodatkowo ma około sześciuset stron. Nie masz nic lepszego do robienia w życiu?”
Dziewczyna tylko wywróciła teatralnie oczami.



Od: Colle
Do: Chuck
„Niemniej i tak ją czytasz, Charles. Nie masz nic lepszego do robienia w życiu? Poza tym to piękne. Miłość w tej książce jest tak pięknie ukazana.”
Chłopak wypuścił powietrze przez usta, przeczesując włosy palcami.
Od: Chuck
Do: Colle
„Miłość drugiego brata do tej blondynki tak. Miłość pierwszego jest banałem banałów. Może się na tym nie znam, ale wiem, że tak nie wyglądają zdrowe związki.”
Od: Colle
Do: Chuck
„To dlatego, bo się nie znasz na związkach. Z resztą. Nie zamierzam z tobą pisać. Cześć.”
Nie odpisał. Spojrzał na książkę i wzdychając wziął ją w dłonie znów. Może to dlatego, bo się nie znał. Może Colleen miała rację? Nie, skąd w ogóle ten pomysł. Za żadne skarby nie przyznałby racji jej.
*~*
Kroki przerywały całkowitą ciszę w kuchni. Atmosfera stała się mętna, a strugi światła ulicznego sprawiały, że drobinki kurzu tańczące w powietrzu można było dostrzec gołym okiem. Bicie dwóch serc, miarowe oddechy oraz ciężar ciała na skrzypiących deskach. Nic poza tym nie zmąciło spokoju nocy. W tamtym momencie meble jakby bardziej przywarły do podłogi. Woda przestała kapać z kranu. Czas się zatrzymał. Nawet gwar uliczny za oknem nie był tak głośny, jak codziennie, a stosunkowo rzadko zdarzało się podobne wygłuszenie Brooklynu po zmroku. Więc ta noc miała w sobie coś szczególnego, coś tajemniczego i mrocznego.
Kropelki potu zaczęły spływać po karku mężczyzny. Dreszcze przeszły jego skórę, a jasne włosy przykleiły się do czoła. Całym sobą czuł to, co się działo. Doskonale wiedział co musi zrobić, by nie popełnić błędu. On tylko czekał. Łoskot spowodowany tak nieznacznymi dźwiękami, które w dniu ginęły za decybelami krzątaniny oraz głosów został dramatycznie zakończony. Doniczka osunęła się po parapecie za sprawą zwinnych, przypalonych na opuszkach palców. Odłamki szkła leżały na podłodze, lecz drastyczny koniec storczyka nie zbudził nikogo. Podobny finał spotkał kilka szklanek. Wciąż nic. Zirytowany mężczyzna wyciągnął pistolet z kieszeni. Musiał załatwić to szybko, bezproblemowo, tak aby nikt o nic nie pytał. Gdy zbliżył się do uchylonych drzwi sypialni usłyszał szmer. Ktoś poruszył się na łóżku. Wstrzymując oddech, praktycznie przywarł do ściany, a gdy zamknął oczy, skupił się na dźwiękach. Stare deski znów zaskrzypiały pod wpływem, tym razem nie tak ciężkich kroków. Odbezpieczył broń. Serce podeszło mu do gardła. Policzył do trzech. To było kobieta. Rozpoznał te perfumy. Dwadzieścia trzy. Tylko to chodziło mu wtedy po głowie. Nie robił tego często, właściwie to był jego pierwszy raz. Nie rozumiał w co się wpakował.
Usłyszał krzyk. Cholera, zamyślił się, przegapił moment, w którym wyszła z pokoju i znalazła się w kuchni.
- Evan! – zawołała wręcz gardłowo. Nathalie. Jego cel. – Evan, obudź się, chodź tu, Evan ktoś jest w mieszkaniu! – Dziewczyna szarpała się z szufladą przez moment, by wyciągnąć z niej nóż. Mężczyzna tylko uśmiechnął się sam do siebie. Ostrzegano go, że będzie walczyła. Ale to on miał pistolet, jednak czy był w stanie go użyć?
Poruszał się powoli, zwinnie omijając meble. Dostrzegła jego cień. Wpadła w histerię. Wiedział o tym. Wyczuł strach ofiary. Nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak to jest być po stronie, która trzyma tę drugą w garści. Zdecydowanie lepiej. Poczuł się Bogiem, to on decydował o tym, jaki los spotka niewinną dziewczynę. No właśnie, była niewinna.
- Proszę, zostaw mnie w spokoju, dam ci wszystkie pieniądze tylko… Evan! – Łzy spływały po jej czerwonych od emocji, piegowatych policzkach. To był realny, namacalny strach, którym mężczyzna zaczął się napełniać. Poczucie winy dźgało go w sercu, lecz wiedział, że jeśli tego nie zrobi, sam siebie skaże na jeszcze gorszy los. Położył palec na spuście celując. Nie był jednak dobrym strzelcem, a ruchliwość panikującej Nathalie sprawiła, iż nabój wyłącznie drasnął rękę dziewczyny. Lament wydobył się z jej ust. Ujęła swoje ramię, padając na kolana, a widząc krew spływającą wzdłuż bladej skóry, jej oddech stał się płytki.
Mężczyzna zaklął pod nosem, próbując znów wycelować, jednak ona ukryła się we wnęce za lodówką. Cała drżała, czuła, że to koniec. Próbowała jakoś zatamować krwawienie, wyrównać oddech – na próżno. Nathalie nigdy nie była religijna, lecz w tamtej chwili przypomniała sobie pierwszą lepszą modlitwę i z łzami kreślącymi się na policzkach powtarzała jej słowa. Nie widziała nic ze swojej kryjówki, mogła tylko przysłuchiwać się krokom, a wtedy… Ktoś warknął, Evan zaklął, ten ktoś… jej oprawca, on zaczął krzyczeć, był strzał, a gdy zamilkł coś uderzyło o ziemię.
- Nathalie! – Usłyszała głos, jednak wtedy nie potrafiła zidentyfikować, do którego z dwójki mężczyzn należał. – Nathalie, Boże, Nathy! – nawoływał wręcz panicznie i dopiero po tonie zorientowała się, że to Evan. Odetchnąwszy głęboko, zapłakana i zakrwawiona wpadła w jego ramiona. Chłopak tylko przytulił ją z całej siły. Oboje mieli strach wymalowany na twarzach. Nathalie cała trzęsła się w trwodze, a ciemne oczy Evana wypełniły słone łzy. Nie mieli pojęcia co się właśnie stało.
Wszystko będzie tak jak przedtem. – Brzmiało pierwsze zdanie. Nie, nic nie miało być już takie, jak przedtem.
Tura druga
„Wybierz swój pionek!”
Chuck wystukiwał na kierownicy rytm piosenki, którą puszczali wtedy w radiu, pochłaniając wzrokiem mokre od deszczu, brooklyńskie chodniki. Były tylko dwie rzeczy, które podobały mu się w owej chwili, w tej całej popapranej sytuacji. Po pierwsze, uświadczył się w fakcie, iż Nowy Jork to naprawdę miasto, które nigdy nie śpi, ponieważ mimo godziny dwadzieścia po czwartej nad ranem ludzie wręcz przepychali się pod kamienicą, a klaksony samochodów dawały o sobie znać. Drugą rzeczą natomiast okazało się to, że o nieszczęsnej czwartej dwadzieścia leciały tylko niezłe kawałki, takie jak na przykład In The End uwielbianych przez Chucka Black Veil Brides i żadnych reklam ani durnowatych audycji.
Jednak jakby nie patrzeć wciąż była czwarta dwadzieścia. Dla jednych późno, dla innych wcześnie. On sam nie wiedział czy jest mu zbyt późno, czy zbyt wcześnie. Nie zagłębiając się, wyłącznie przeczesał palcami swoje sterczące na wszystkie strony świata, świeżo umyte włosy i potarł brodę. Zapomniał się ogolić, jednak w ostateczności uznał, że kilkudniowy zarost wygląda u niego w miarę seksownie, a dziewczyny do narzekania na to nie miał. Miał tylko tę spóźnialską, denerwującą blondynę, która jak na złość od pięciu minut, och, już sześciu nie opuściła swojego mieszkania. Czekał i czekał, zastanawiając się nad tym, co dla Evana mogło być tak ważne, że musiał koniecznie przyjechać, zgarniając również Colleen. Głos Price’a gdy mówił zdawał się jakiś taki roztrzęsiony, z tego powodu postanowił nie olać sprawy, po prostu spełniając prośbę przyjaciela.
- No wreszcie – prychnął Chuck, patrząc kątem oka na ubraną w koszulkę z logo, o ironio, Black Veil Brides i spodnie dresowe Colleen. Miała na głowie coś, co chyba powinno być kokiem oraz skarpetki nie do pary. Dopiero w samochodzie zawiązała trampki. – Onanizowałaś się, kuźwa? – Został zmordowany spojrzeniem, które wrzeszczało coś na temat niedoboru dojrzałości, więc bez słowa więcej odpalił silnik. Colle wyłącznie przetarła zaspaną twarz.
Chuck widział dziewczynę bez makijażu po raz pierwszy od naprawdę dawna, dlatego nieznaczny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Wyglądała na wykończoną, jej oczy, które były prawie tak niebieskie, jak jego własne zdawały się mniejsze i podkrążone. Niczym nos Nathalie, nos Jodie również zdobiły piegi, miała o wiele węższe usta i okrąglejsze policzki. Niesamowite co kobieta potrafi zrobić ze sobą za pomocą kosmetyków.
- Moja buzia to jesień średniowiecza, oszczędź sobie komentarza, Hallden. Wiesz o co chodzi? – Nie zdawała się spać przed chwilą. Wyglądała jakby nie zmrużyła nawet oka.
- Myślałem, że tobie powiedzieli więcej.
- Martwię się – przyznała Colleen, skubiąc nitkę prujących się na kolanie dresów.
- Taa, ja też. – Mimo wszystko Chuck naprawdę czuł się nieswojo. Mógłby przysiąc, że Nathy płakała gdzieś w tle, gdy rozmawiał z Evanem.
Przez resztę drogi milczeli. Nie rozmawiali ze sobą, gdy nie musieli tego robić, a kilkunastominutowa cisza jeszcze nikogo nie zabiła. Oboje doszli do tego wniosku i nie była to niezręczna cisza. Raczej ta, którą wszyscy akceptują, nie oczekując ani słowa od rozmówcy.
Wychodząc na podjazd przed budynkiem, w którym mieszkali Eban wraz z Nathalie, Colle dostrzegła palącego pod dachem Flethera. Obok niego stał Sam, a Penny siedziała w środku, nie znosiła zapachu dymu papierosowego. Price powiedział, że mają wejść wszyscy razem, bo to była zbyt poważna sprawa, by się powtarzać.
Chuck skinął na kolegów, przybijając z nimi piątkę, a Colle poczuła, jak robi jej się zimno. Wiedziała, że coś się wydarzyło. Coś bardzo złego. Sammy tylko westchnął ciężko i przydeptując niedopałek, objął dziewczynę ramieniem. Była mu za to okropnie wdzięczna.
Rozwiewając wątpliwości. Sam nie był zakochany w Colleen. Colleen nie była zakochana w Samie. Chłopak aktualnie o czerwonych włosach, a naprawdę uwielbiał je farbować, był taki dla wszystkich. Kochany, opiekuńczy, jakby miał radar i wiedział, że ktoś nie czuje się dobrze.
- Wiecie może… - zaczął Chuck, lecz Flether tylko pokręcił przecząco głową.
- Nie wiemy nic, stary – wyjaśnił Sam, wypuszczając Colle ze swoich objęć, przy okazji oddał jej kurtkę moro, widząc jak bardzo marznie.
- Może wejdziecie do środka to się dowiemy?! – Drzwi otworzyły się ze zgrzytem, a w futrynie stanęła niziutka, szczupła dziewczyna o urodzie skrzata. Poprawiła okulary na zadartym nosie i omotała towarzystwo wzrokiem. Flether jakby na jej komendę zgasił papieros. Całe towarzystwo żartowało z respektu postawnego Flethera wobec Penny, która… no nie oszukujmy się… była naprawdę drobną osóbką. Lecz w obliczu powagi telefonu Evana nikt nic nie powiedział.  Przyjaciele po prostu wdrapali się na trzecie piętro i bez pukania weszli do mieszkania.
Chuck poczuł, że ma dreszcze. Przez tę dziwną, niecodzienną w tak jasnym, przytulnym mieszkanku atmosferę, chęć złapania pierwszej lepszej osoby za rękę urosła w siłę. Przerażał go ten półmrok oraz cichy szloch Nathalie dochodzący z sypialni.
- Charlie… co ty? – Sam spojrzał na Chucka spode łba, jednak w ostateczności zacisnął palce na jego dłoni. Chciał dodać mu otuchy, której najwidoczniej potrzebowała też Colle, wręcz uwieszona na jego ramieniu.
- Ev? – Flether rozejrzał się po kuchni. Plama krwi zdecydowanie świadczyła o tym, że ktoś ucierpiał.
- Jesteście – powiedział wreszcie Price, znajdując się przed przybyłą grupką – posłuchajcie… to. – Podpuchnięte oczy Evana mówiły same za siebie. On nie wyglądał na przerażonego, chłopak był przerażony. Wręcz podrętwiały.
- Evan, co się stało? – Penny zrobiła krok, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela. Zwracała się do niego powoli, jakby rozmawiała dzieckiem.
- Zabiłem człowieka – na te słowa wszyscy oniemieli. Cisza zapanowała w kuchni. Nawet Nathalie przestała płakać. – Włamał się, postrzelił Nathy, ja musiałem. To było takie dziwne i… Instynkt samozachowawczy, celował we mnie, dlatego… - Głos Evana się załamał, a wtedy Flether bez słowa do niego podszedł i pomógł usiąść na krześle. Penny wciąż pocierała ramie chłopaka, a Sam mocniej ścisnął dłonie swoich wystraszonych przyjaciół. Ani Chuck, ani Colle nie powiedzieli słowa. Coś odebrało im mowę.
Chuck nigdy nie wyobrażał sobie jak to jest kogoś zabić, albo zostać zabitym. Jeden pies. Nie wiedział  co czuł wtedy Evan, co czuł poszkodowany. Wiedział tylko jedno. Coś się zmieni. I to nie będzie dobre dla nikogo z nich.
- Powinniśmy zadzwonić na policję – rzuciła znacząco Penny, chodząc nerwowo po kuchni, na co Price pokręcił przecząco głową.
- Zwariowałaś?! Zabiłem go, a ty chcesz dzwonić na policję?!
- W obronie własnej!
- Nieważne, cholera, nie możemy… Boję się, tak bardzo się boję. – Znów się rozpłakał, a Flether pocieszająco pocierał jego plecy.
- Wiem, wszyscy jesteśmy przestraszeni. – Próbował go jakoś uspokoić.
- Ten facet był dziwny. W ogóle cały jakoś…
- Możemy zobaczyć ciało? – wypalił nagle Sam, który od razu został skarcony przez spojrzenia wszystkich prócz Evana.
- Dlatego chciałem żebyście przyjechali. Musiałem wam powiedzieć, proszę pomóżcie mi pozbyć się ciała. – Cały drżał z emocji. To logiczne, że chłopak musiał nauczyć się zabijać przestępców z zimną krwią, zamierzał przecież pracować w NYPD. Jednak nie chciał uczyć się w taki sposób. Nie był na to przygotowany.
I znów wszyscy zamilkli. Każdy z nich zastanawiał się nad ciągiem dalszy. Coś musieli zrobić z włamywaczem, niedoszłym mordercą, a skoro Evan tak bardzo wzbraniał się od powiadomienia policji... Chyba musieli uszanować jego decyzję, co dla Colleen było strasznie nieodpowiedzialne, lecz fair wobec przyjaciela. Penny bez słowa poszła do pokoju, w którym łkała Nathalie. Widząc amatorsko zabandażowaną ranę postrzałową aż syknęła.
- Słuchajcie, zabiorę Nathy do szpitala, to chyba będzie musiało być szyte. – Wszyscy obecni skinęli i wciąż nie odezwali się słowem do momentu zniknięcia dwóch dziewczyn. Colleen wiedziała, że powinna jechać z nimi, jednak wiedziała też, że będzie tam zbędna, a może przydać się jakoś Evanowi.
Po kilku minutach uspokajania się Price obwieścił, że ciało przeniósł do łazienki. Colle z Chuckiem spojrzeli po sobie. Sam miał wstręt do takich rzeczy, a Flether nie odstępował Evan na krok. Czyli padło na nich, ponieważ oboje śmiali się oglądając The Walking Death i oboje sprawiali wrażenie niewzruszonych.
To nie prawda. Colleen po prostu nie potrafiła reagować tak, jak powinna. Zawsze ją o to obwiniano, ponieważ nigdy nie płakała na pogrzebach, rzadko kiedy śmiała się z dobrych żartów, wzruszała ramionami na porażki, tak samo jak na sukcesy. Wtedy tylko stała, słysząc tysiące podpowiedzi od podświadomości, co powinna właśnie zrobić. Ni drgnęła. Wpatrywała się w nieznaczny punkt na ścianie, czując, że jeszcze chwila i straci przytomność.
Chuck natomiast zrobił kilka kroków w kierunku toalety, nawet nie czekając na Colle, a gdy otworzył drzwi, wstrzymał oddech. Ciało jeszcze nie rozprzestrzeniało ohydnego smrodu rozkładowego, jednak jemu od razu zrobiło się niedobrze. Nigdy wcześniej nie widział martwego człowieka. Może to dlatego, że nie bywał na pogrzebach, bo jego rodzina liczyła aż samego Chucka oraz jego ojca? Zatem kto mógł mu umrzeć? Kogo mógł pożegnać w kostnicy? Nie rozpaczał za tym zbytnio, ba, Hallden czasem cieszył się ze swojej sytuacji. Może nie była ona zbyt kolorowa, zważywszy na fakt, że jego mama zwinęła się w grudniu, dwa tysiące drugiego roku, kiedy stał sam na śniegu? Nie pamiętał zbyt wiele z tego zdarzenia, wróć. Chuck nie chciał pamiętać nic, prócz tego, że zmarzły mu dłonie.
W amoku ukucnął przy nieboszczyku. Jego twarz wyrażała wtedy… nic. I to było w nim najstraszniejsze. Pusty wzrok, rozchylone wargi. Mężczyzna mógł mieć z trzydzieści lat, nie więcej, przynajmniej na tyle wyglądał. Nie był masywny, zatem przeniesienie ciała nie mogło okazać się aż tak trudne. Chłopak przełknął ciężko ślinę i przesunął dłonią nad jego buzią, by powieki opadły, lecz to… Niemal dotknął trupa, poczuł bijące od niego zimno, a serce Chucka zabiło szybciej. Zaczął dostrzegać tragizm całej sytuacji, w którego pozbyciu się nie pomagało ciężkie, śmierdzące prochem strzelniczym powietrze. Strzał w klatkę piersiową. Kula musiała przebić płuco, bo Evan nie wycelował w serce. Chuck wyobraził sobie strzał. Tę chwilę, która zadecydowała o wszystkim, lecz to było dla niego zbyt wiele. Potrząsnąwszy głową, przeniósł wzrok na jego ręce. Miał poprzypalane palce. Nie było więc odcisków, nie chciał, aby ktoś wiedział kim jest. Kim był.
- W tym go przewieziemy. Pojedziemy za Bronx. – Głos Colle spowodował, że chłopak spanikował i przewrócił się niemal na nieboszczyka, pod wpływem adrenaliny.
- Jasne – odparł krótko, podnosząc się na równe nogi. – Colleen?
- Ja też się boję, Chuck. – Skinął bez słowa i wziął prześcieradło z ręki dziewczyny.
*~*
Chuck Hallden nigdy w życiu nie pomyślałby, że kiedykolwiek będzie dzielił jakiś sekret z Colleen James. I to nie mały sekret. Właściwie ta tajemnica wiązał ich na amen, po same grobowe deski. Gdyby ktoś dowiedział się kiedykolwiek, że razem jakby nigdy nic w gumowych rękawiczkach, bez których Nathalie nie zabierała się za sprzątanie, zawinęli martwe ciało w prześcieradło, wpychając je do bagażnika Dodge Challengera Evana…
 Chuck zdawał się sobie taki zły. Taki nieczysty, jakby bez powodu napadł na trupa i zadźgał go nożem. Serce chłopaka biło w nienaturalny sposób. Dokładnie to samo czuła wtedy Colle. Bała się, po prostu realnie się bała, myślała, że każdy, kto patrzył na to auto wiedział co, bądź kogo w nim przewożą. Od czasu do czasu zerkała na pobladłego Chucka. Nie spodziewała się pocieszenia, bądź słówka wsparcia z jego strony, lecz mimo wszystko chciała jakoś pocieszyć, wesprzeć jego. Chociażby po to, by nie spowodował wypadku. Oboje trzęśli się z emocji, niczym Evan przed połową godziny.
Dziewczyna widziała oczami wyobraźni, jak Hallden wjeżdża w mur budynku przed nimi. Jak oboje giną w wypadku, a policja odkrywając ciało na tyłach, momentalnie okrzykuje ich mordercami. Wtedy nie będą mieli prawa się wytłumaczyć. Nie powiedzą nic, po prostu odejdą, zrobi im się wszystko jedno. W głowie Colle rozrysował się obraz wybuchającego samochodu. To jak krzyczy i w emocjach łapie Chucka za rękę. To on jest ostatnią osobą, którą może dostrzec przed śmiercią. Robiło jej się na zmianę zimno i gorąco. Panika. Wręcz w panice położyła dłoń na jego kolanie, ściskając je z całej siły, opuściła powieki, złapała oddech.
- Chuck, ściana! – krzyk Colle sprawił, że chłopak momentalnie wziął ostry zakręt, a jego ręka znalazła się na jej ręce. Zaparkował pod jakimś odrapanym blokiem, pełnym graffiti. No tak, witamy na Bronxie.
- Boże. – Oddychali szybciej, opierając się o siedzenia.
- Prawie nas…- Colle musiała chwycić powietrze. – Zabiłeś.
- Myślę, że ten z tyłu by nie narzekał. – Nieśmieszny żart blondyna rozładował napięcie, wywołując lekki uśmiech na ustach Colleen. On sam zarechotał cicho. Jakby bał się, że zbudzi nieboszczyka. Po chwili jednak dziewczyna roześmiała się na dobre. Nie był to normalny, wesoły napad radości. Jej poliki zmoczyły łzy, a histeryczny śmiech roznosił się po niewielkiej przestrzeni. Chuck nie wiedział, jak powinien się zachować w tej sytuacji. Mierzył ją od góry do dołu, próbując zrozumieć nagły wybuch Colle. Mocniej ścisnął jej dłoń i zaczął nieznacznie pocierać kciukiem knykcie.
- Colleen – mruknął najciszej, jak potrafił. – Pozbywamy się go i zapominamy o wszystkim. – Może powinien ją przytulić?
- Nie zapomnimy, Chuck. – Otarłszy czerwoną twarz, spojrzała prosto w jego oczy. Również były zaszklone, ale chłopak trzymał nerwy na wodzy. Musiał. – Nie da się zapomnieć widoku… - To nie chciało przejść przez jej gardło. – Martwego człowieka – wydusiła wreszcie. – W życiu człowieka są chwile, które odbijają piętno na nim całym.
- Zatem chociaż spróbujemy. Nasz świat kręci się dalej. JoJo, nie możemy nikomu o tym powiedzieć, rozumiesz? – Skinęła, a potem nic więcej nie mówiąc czekała aż dojadą na obrzeża Bronxu. Musieli bowiem porzucić ciało gdzieś, gdzie nikt nie będzie go szukał.
*~*
- Możesz przypomnieć sobie coś jeszcze? – Evan pokręcił przecząco głową na słowa Fethera. – Dlaczego mógł chcieć się tu włamać?
- Chciał zabić Nathalie – odparł dość niepewnie – celował w nią i… Sam nie wiem. Nathy nikomu nie wadzi. To dobra dziewczyna, Boże.
- Hej, spokojnie. – Donovan ponownie pogłaskał Price’a po ramieniu, okrywając go  kocem szczelniej.
Jak Flether nie był odpowiednim materiałem na chłopaka, tak przyjacielem okazał się niezawodnym. Wiedział co powiedzieć w każdej sytuacji, no i jego oddanie… Evan bardzo doceniał obecność chłopaka w tak trudnej chwili. Prawdę mówiąc doceniał obecność każdego z osobna, bo każdy jakoś przyłożył się do sprawy. Miał tylko nadzieję, że z Nathalie wszystko w porządku, a Chuck i Colle, którzy zdecydowali się przejąć największe brzemię, poradzili sobie bez większych ceregieli.
- Ludzie są różni. Niektórzy rodzą się po prostu… psychicznie chorzy. Mieszkamy w Nowym Jorku, w tym mieście niemal każdy przechodzień ma coś z głową. Może facet  upatrzył sobie Nathy? Może… sam nie wiem. – Westchnąwszy ciężko wrócił do uspokajającego pocierania pleców Evana. Nie chciał być teraz w jego skórze.
- Już prawie zeszło. – Sam próbował jakość podnieść kumpla na duchu, wchodząc do salonu z wiadrem wody i szmatką. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ciężko zetrzeć krew. Dużą ilość krwi.
- Widzisz, jeszcze chwila i zejdzie ci z pamięci. – Evan po raz kolejny pokręcił przecząco głową i z jękiem oparł czoło o klatkę piersiową zmartwionego Flethera. Siedział tak przez chwilę, wsłuchując się w miarowe uderzanie serca przyjaciela. Poczuł, że będzie musiał kupić mu zgrzewkę piwa za to pocieszanie. Bum bum bum… Serce Evana waliło o wiele mocniej. Jakby zaraz miało opuścić jego pierś, zostawiając w niej ogromną dziurę. Niczym dziurę od postrzału. Przeszedł go kolejny dreszcz, a wtem jakby doznał olśnienia.
- Dwadzieścia trzy! – rzucił podnosząc się do pionu.
- Co? – Sam usiadł na krawędzi kanapy i uniósł jedną brew.
- Dwadzieścia trzy. To powtarzał, gdy… No wiecie. – Gorączkowo przeczesał ciemne włosy palcami. – N.F. dwadzieścia trzy. E.P. czterdzieści sześć. – I znów zapanowała cisza, a troje chłopaków spojrzało po sobie znacząco.
*~*
Colle potarła swoje ramiona, patrząc na zbocze, z którego planowali zrzucić zwłoki. Wiedziała, że to nie fair. Niedoszły morderca też był człowiekiem. Zasługiwał na godny pochówek, a nie na coś takiego, jednak nie mieli innego wyboru. Musieli działać szybko i sprawnie. Przenosząc wzrok na Chucka, otwierającego bagażnik, poczuła tę nieprzespaną noc. Nie zrobiła się senna, skądże znowu, Colle po prostu rozbolała głowa. Może to jednak z emocji?
- Naprawdę chcemy go tak porzucić? – powiedziała wreszcie, stając za chłopakiem, który cały spiął się ze strachu. Fakt, zaskoczyła go, gdyż bezszelestnie ruszyła się z miejsca. – Przepraszam, nie zamierzałam cię przestraszyć.
- Nie boję się – skłamał może zbyt szybko, a Colle wywróciła teatralnie oczami. – No i czy masz jakiś lepszy pomysł? Może zaplanujesz mu pogrzeb? – Colleen nadepnęła Chucka na stopę, a on zrozumiał, że powinien się zamknąć.
- Sama nie wiem… Wciąż jestem przy zadzwonieniu…
- Ruszyliśmy ciało z miejsca zbrodni, za to już może być.. cholera kilka lat. Inaczej, cholera współudział!
- Ciszej, ktoś cię usłyszy i naprawdę pójdziemy siedzieć. – Chłopak powoli zdjął prześcieradło z twarzy nieboszczyka. – Chuck, co robisz?
- Sprawdzimy jego kieszenie – znów zniżył głos do szeptu.
- Chcesz go jeszcze okraść? Boże, Hallden co jest z tobą nie tak?!
- Zapomniałaś już o „czekaj, ktoś cię usłyszy i naprawdę pójdziemy siedzieć?”. – Zawadiacki uśmiech ozdobił jego przemęczoną, bladą twarz.
- Proszę, przestań… - Jednak on nie słuchał. Wciąż w rękawiczkach wyciągnął ciało z bagażnika, by móc wyplątać je z prześcieradła. – Chuck… Charles! – Uniosła się Colle, uderzając chłopaka w ramię.
- Colleen! – Chwyciwszy miejsce uderzenia, drugą rękę wsunął do kieszeni martwego. Wyciągnął jego telefon, miętówkę i papierek po gumie do żucia. Dziewczyna nie powiedziała już nic, po prostu siadając z bezradnością na masce samochodu. Wpatrywała się w Chucka, który jakby chowając strach, bezkarnie sprawdzał włamywacza. Była na niego wściekła. Wściekła to mało powiedziane. Miała ochotę zepchnąć ich oboje ze zbocza prosto do jeziora.
- Ile to jeszcze… - Gdy spostrzegła, że Chuck zamarł, zmarszczyła nos. – Hej, co jest? – Zrobiła kilka kroków po zeskoczeniu z maski Dodge Challengera. Chłopak tylko stał i wpatrywał się tępo w kawałek papieru. – Co to?
 Jednak on nie słuchał. Jakby nagle znalazł się w innym świecie. Zalała go fala wspomnień. I nagle znów był był grudzień dwa tysiące dwa, a jego ręce kostniały od mrozu. Znów ujrzał jej twarz. Pobladł jeszcze bardziej, jeśli to było w ogóle możliwe. Wtedy Colle zmartwiła się poważnie. Powoli wyjęła kartkę z rąk Chucka, a widząc zapisane na niej symbole, uniosła obie brwi. Nie rozumiała kompletnie nic.
- N.F. 23. E.P.92. F.D.46. S.E.23. P.F.11,5. R.25ct. – przeczytała na głos drżącym głosem.
*~*
Ani Colle, ani Chuck nie odezwali się do siebie przez całą drogę. Po prostu wsiedli do Dodge Challengera i ruszyli. Dziewczyna nie miała pojęcia co myśleć o tej całej sytuacji. Była kupką nerwów, chciała po prostu wrócić do domu. Nie do swojego mieszkania, w którym musiałaby siedzieć sama, Penny przecież była z Nathalie. Samotność by ją chyba zabiła, chciała do rodziców. Potrzebowała odpocząć. Chuck najwidoczniej miał inne plany, gdyż skręcił w odwrotnym kierunku.
Jego zaciśnięte na kierownicy dłonie i popękane od ciągłego przegryzania usta mówiły same za siebie. Myślał o czymś, chyba nawet wpadł na pomysł, dlatego przeszywające, zirytowane spojrzenie Colle nie wzbudziło w nim najmniejszej emocji. Był skupiony do granic możliwości, pewny swoich czynów.
- Mieszkanie Evana jest w drugą stronę – przypomniała, odchrząknąwszy znacząco. Chuck jednak zbył Colleen, mierzwiąc swoje włosy.
- Ciii, nic nie mów – mruknął pod nosem, którym następnie podciągnął.
- Hallden, gdzie jedziemy? – I znów zignorował pytanie. Pokręcił tylko głową, powodując, że zdenerwowanie dziewczyny sięgnęło zenitu. – Zatrzymaj się. – Wciąż nic. Uniosła jedną brew. – Charles, zatrzymaj auto!
- Zamknij się, na cholerę! – I on podniósł głos, przy okazji zabezpieczając drzwi, by nie uciekła gdy stanął na światłach.
- Co się dzieje?! Zabierz mnie do domu, albo po prostu wypuść. Odwaliło ci?!
- Powiedziałem, żebyś nie się nie darła, Colleen. Muszę coś szybko sprawdzić, rozumiesz? Bezzwłocznie.
- Och, doprawdy?! – Ze zrezygnowaniem opadła na siedzenie i założyła ręce na piersi. Wyglądała jak naburmuszony przedszkolak, który nie dostał cukierka, ale prawdę mówiąc cała emanowała złością. Miała ochotę rozsadzić Chucka w drobny pył. Nie dlatego, że jej nie wysadził, tylko dlatego, że nie chciał nic powiedzieć. No trudno, była na niego skazana.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. Chuck nieustannie nad czymś myślał, a Colle po prostu wsłuchiwała się w krople deszczu opadające na przednią szybę. Była jedną wielką, emocjonalną mieszanką wybuchową. W ostateczności jednak odpuściła i przeniosła wzrok na zamyślonego Halldena. Ciągle gryzł dolną wargę, bawiąc się czarnym kolczykiem w niej, co nie zwiastowało niczego dobrego. Wiedziała o tym zbyt dobrze, ponieważ mimo wszystko naprawdę znała go na pamięć.
Wszystkie jego  głupie nawyki, jak na przykład to, że zawsze przed spaniem musiał wypić szklankę wody, albo fakt, że nigdy nie mógł znaleźć skarpetek do pary. Gdy się denerwował męczył swoje usta, kiedy się uśmiechał w jego polikach pojawiały się delikatne wgłębienia, a jasne włosy nieustannie przeczesywał palcami. Wolał rocka od punku, chociaż sam nazywał się kiedyś punk-rockowym. Uwielbiał dobre seriale, świetnie radził sobie z ekonomią, gorzej z fizyką. Gdy nad czymś myślał, wpatrywał się w dal ze zmarszczonym czołem. Wiedziała też kiedy śmieje się naprawdę, a kiedy tylko udaje…
I zdawałoby się, że Colle wie o Chucku wszystko. Jednak przez całe swoje życie i całą ich znajomość, która zaczęła się już w szkole podstawowej, nigdy nie była w jego rodzinnym domu, mieszkaniu? Nie miała pojęcia o tych najprostszych sprawach, o których pojęcie miał teoretycznie każdy. Z tego powodu na jej twarzy rozrysowało się zdezorientowanie, gdy chłopak zaparkował przed ceglanym budynkiem w Queens niedaleko stadionu Metsów, których oboje byli fanami. Bez słowa wysiadł i nie czekając na Colle ruszył w kierunku wejścia.
- Chuck! – krzyknęła za nim, siłując się z wyjściem. – Cholera, Charles! – Nic nie odpowiedział. Dlaczego je zablokował?! – zaklęła na niego raz jeszcze w myślach, wydostając się przez drzwi ze strony kierowcy. – Charles, gdzie jesteśmy? – Gdy Colle chwyciła rękaw kurtki chłopaka, ten wyłącznie westchnął ciężko. Nie rozumiała z jakiej przyczyny tak nagle stał się tajemniczym dupkiem.
- W moim domu. Nie mam kluczy, ale tata powinien jeszcze spać – odparł, jakby przywożenie dziewczyny do siebie po zrzuceniu martwego człowieka ze zbocza do jeziora było dla niego codziennością.
- Wytłumaczysz mi? – Zapytała, ładując ręce do kieszeni kurtki Sammy’ego.
- Jeśli znajdę to, czego potrzebuję wytłumaczę wam wszystkim, teraz po prostu… - Chuck wreszcie odwrócił się w stronę Colleen i położył ręce na jej ramionach. – Usiądź tutaj, wróć do samochodu, cokolwiek.
- Wiesz coś o tym gościu, prawda? – Pokręcił przecząco głową.
- Nie, ale myślę, że mogę wiedzieć, dlatego musisz dać mi chwilę. – W ostateczności skinęła i gdy chłopak zniknął w środku, przyklapnęła na schodach.
Poczuła napływający strach. Nie bała się Chucka, prędzej tego, co mógł ukrywać i dlaczego wiedział cokolwiek na temat włamywacza. Nic się już nie kleiło. Dziwna kartka, dziwny Hallden, dziwny nieboszczyk. Wszystko było takie pokręcone.
Opatuliła się materiałem kurtki bardziej, a potem po prostu oparła głowę o zimną, metalową poręcz schodów. Słońce zaczęło już wschodzić, powodując, że Colleen poczuła się wykończona, ale nie mogła zasnąć. Nawet jeśli potrzebowała odpoczynku, musiała poczekać na Chucka tak, jak mu obiecała.
*~*
Drewniane schody skrzypiały pod wpływem ciężaru jego kroków, mimo że starał się iść najciszej, jak umiał. Ułożył dłoń na poręczy, wziął głęboki oddech. Miał wprawę w skradaniu się. Robił to wielokrotnie i wielokrotnie czuł się jak włamywacz we własnym domu. Po skończeniu szesnastu lat wracał tam zdecydowanie za późno, a oszukanie ojca, że od dawna leży już we własnym łóżku, szło chłopakowi aż zbyt prosto. Chuck nie był buntowniczym typem. Rzadko kiedy sprawiał problemy wychowawcze, lecz powroty nad ranem dodawały mu „męskości”, takiej nastoletniej werwy, przynajmniej sam tak uważał, co ponad wszelką wątpliwość mijało się z prawdą.
Koniec końców był wdzięczny Nicholasowi Halldenowi za to, że nie zamykał się na noc. Mimo, że Chuck wielokrotnie powtarzał jakie to głupie z jego strony, w tamtej chwili miał ochotę ucałować ojcowskie dłonie z wdzięczności, a gdy cichutko, jak myszka wślizgnął się do swojego pokoju, odetchnął z ulgą. Nic się tam nie zmieniło. Jego kolekcja komiksów z Batmanem wciąż leżała przy zaściełanym pościelą w gwiazdki łóżku, stary telewizor, gry komputerowe tuż obok. Głównie „strzelanki”. Nawet plakaty Green Day, Queen i The Rolling Stones wciąż dumnie wisiały na ścianach. Uśmiechnął się pod nosem. Przez chwilę wpatrywał się w nieokreślony punkt, myślał o tym gdzie ukrył to, po co przyszedł.
Chuck Hallden nie był zbyt sentymentalny. Wszystkie mleczaki pogubił, świadectwa z podstawówki spalił pod wpływem napadu nienawiści do świata, podobny los spotkał przedszkolne rysunki. Powiedziałoby się, że w takim razie nie powinien w ogóle wpadać na swój głupi pomysł, jednak gdy tylko Colle wspomniała o „rzeczach odbijających piętno na ludzkim życiu” jego mózg zaczął pracować. Bowiem ze wszystkich minionych lat Chuck zapamiętał głównie jeden rok – rok dwa tysiące dwa. Dokładnie grudzień. Potarłszy swoje dłonie, które wtedy tak okropnie zmarzły, aż się wzdrygnął. Wiedział, że przywołanie tamtych obrazów będzie kosztowało go przynajmniej jeszcze raz tyle nieprzespanych nocy, ile miał ich na swoim koncie. Nie były drastyczne, przynajmniej nie potrafił przypomnieć sobie nic drastycznego. Po prostu… złamały mu serce. Ona złamała jego serce. Jednak był za mały, by zrozumieć cokolwiek z tych słów. Potem… To był pierwszy i ostatni raz, gdy Chuck uciekł z domu. Powiedział, że nie wróci, póki i mama nie wróci, ale kobieta nie wróciła już nigdy, a on musiał, bo czuł, że jeszcze chwila na śniegu, a jego czerwone, drżące palce poodpadają. Zastanawiał się gdzie zniknęła. Wielokrotnie próbował ją znaleźć, lecz za każdym razem… Stop. Odniósł wrażenie, że jego głowa pęka w szwach z nadmiaru myśli.
Rodzice Chucka zawsze bardzo się kochali. Mieli tę taką typową, rodzicielską chemię i byli dla niego wzorem do naśladowania – oboje. Pasowali do siebie pod każdym względem, a sąsiedzi okropnie zazdrościli im tej miłości. Wszystko jednak uległo zmianie z początkiem sierpnia dwa tysiące drugiego roku. Ona coraz częściej znikała na noc, zrobiła się małomówna, bardzo zmizerniała, a jej naturalnie złote włosy wyblakły. Chuck pamiętał, jak kłóciła się z tatą. Nie znał przyczyn tych kłótni, ale doskonale wiedział, że bardzo cierpią. Oboje. To musiało być poważne, ale nie dawała po sobie niczego poznać. Wciąż podrzucała chłopca na treningi piłki nożnej, odrabiała z nim lekcje, no i robiła najlepsze kanapki na świecie.
Chuck potarł swoje ramiona, ponieważ przeszedł go dreszcz. Zdawał sobie sprawę z tego, że jedna myśl doprowadzi go do takiego stanu. Wciąż był rozbity po tym, jak odeszła, mimo, że minęło tyle lat… Podszedł do łóżka i przyklęknął przy nim.
Gdy zaczęła się zima, jeszcze przed Bożym Narodzeniem znikała na kilka dni w tygodniu bez słowa, a gdy była w domu, po prostu kładła się spać. Pierwszego dnia przerwy świątecznej wyjechała. Obiecała wrócić. Wróciła, jednak nie na dobre. Mały Charlie siedział wtedy w parku, gdzie planował spędzić pierwsze święta bez mamy, lecz przyszła. Myślał, że wszystko będzie jak dawniej, ale ona wyłącznie wpakowała papierek w jego dłoń, każąc mu go spalić. Uciekła. Zapewniła, iż bardzo go kocha, że jeszcze kiedyś zobaczy jak kończy szkołę, jak bierze ślub z miłością swojego życia, jak wychowuje swoje dzieci.  Szkoda, że nie miał okazji zobaczyć jej twarzy nigdy więcej. Lata mijały, Chuck tęsknił, szukał… W ostateczności tęsknota zmieniła się w gniew. Zostawiła go. I tylko to chciał pamiętać. Że został sam z tatą, a jego dłonie niemiłosiernie skostniały.
Wyciągnąwszy spod łóżka karton, westchnął ciężko. Kilka kolorowych gumek do włosów, pomadka, pełno zdjęć. Jeszcze raz. Chuck Hallden nie był zbyt sentymentalny. Chyba, że chodziło o mamę. Pamiętał, jak tata pakował jej rzeczy w worki i upychał je na strychu. Kłócili się o to wiele razy, lecz gdy chłopak dorósł, zrozumiał. On nie mógł po prostu patrzeć na nic, co przypominało mu żonę. Za bardzo bolało.
- Gdzie jesteś? – wyszeptał sam do siebie, wygrzebując z pudełka kolejne kartki. Listy, które pisał w najgorszych chwilach, podpisane przez nią klasówki, wreszcie chwycił w dłoń to, czego szukał tak usilnie. Omotał wzrokiem kartkę, której nie miał serca spalić. Wtedy to, co zostało na niej napisane nabrało choć nikłego sensu. – S.F.138. T.S. 161. – Tak samo zapisane symbole oraz identyczny – R.24ct. – Później, tak jak na skrawku znalezionym w kieszeni zabitego mężczyzny, papier się urywał.
*~*
Tura trzecia
„Ustaw pionek na planszy”
Światła błyskały dosłownie z każdej strony na strojne sukienki dziewczyn i garnitury chłopaków. Mieszające się zapachy najróżniejszych perfum no i muzyka. Głośna, skoczna, tak, by nawet najzagorzalsi „podpieracze ścian” ruszyli się z miejsc. Rzeczywiście, na krześle siedziała tylko jedna osoba, sącząca poncz z plastikowego kubeczka. Nie wyglądała, jak oni wszyscy tam. Miała na sobie czarną kreację z poszerzanym dołem, obcisłą górą, bez rękawów. Podarte na kolanach rajstopy, ciężkie glany zamiast szpilek, rozczochrane włosy i mocno zaznaczone kredką oczy. Nic poza tym. To był swego rodzaju bunt ze strony Colleen James. Dlaczego miałaby szykować się na studniówkę niczym Natalie, bądź Penny? I tak nie miała z kim tam pójść. Wystarczyło jej wpatrywanie się w rozbawionych przyjaciół. Fanning wreszcie zatańczyła swój wymarzony, wolny taniec z Evanem, Colleen podejrzewała, że przyjaciółka do końca świata będzie podniecać się jego wielkimi dłońmi w jej wąskiej talii. Ale czemu się dziwić? Nathy zawsze była rozchwytywana, dlatego kwestią czasu okazało się zauroczenie Price’a. Penny i Flether, który wpadł na imprezę specjalnie by móc obserwować rok młodsze koleżanki, bawili się razem. Nawet Sammy wreszcie poprosił do tańca Mary Jane, to znaczy swoją wielką, szkolną miłość. O Chucku nawet nie myślała. Zapewne zabawiał się w towarzystwie swojego fanklubu. Tak, Colleen uważała te laski za szalone, jednak co ona miała do powiedzenia? Wolnego mógł tańczyć każdy prócz niej. Odniosła wrażenie, że wszelkiego rodzaju w porządku gości odstrasza, a przyciąga samych świrów. W odróżnieniu do Halldena, ona nie zamierzała popisywać się przed chłopakami, którzy i tak szaleli na jej punkcie. Chwila. Kogo ona oszukiwała?! Nie było takich. Wtedy pożałowała, że poncz był bezalkoholowy.
Power of Love. Dziewczyna doskonale znała tę piosenkę, ponieważ jej mama bez przerwy nuciła utwory Celine Dion, jakby nie mogła się od nich uwolnić. Colleen tylko uśmiechnęła się pod nosem, opierając polik na dłoni. Gdy była dziewczynką marzyła o swojej studniówce. Najlepszy dzień jej życia, w domyśle rzecz jasna, okazał się nie do zniesienia. Jeszcze nigdy nie czuła tak przeszywającej, uporczywej samotności. Aż się wzdrygnęła gdy męskie perfumy zmieszane z zapachem dymu papierosowego podrażniły jej nozdrza. Zimna dłoń posunęła po jej karku. Poznała go po powybijanych palcach, tak, zdecydowanie nie umiał grać w ten swój baseball. Ona była w tym lepsza, o wiele!
- Jak zwykle, James siedzi, gdy inni tańczą – odezwał się z wrednym uśmiechem.
- Bez komentarza, okej? Dlaczego nie okręcasz Chuckonators? – Unosząc obie brwi, doprowadziła nastolatka do rechotu. Aż zacharczał. – Przejrzały na ślepia?
- Nie bądź wredna. – Kręcąc głową z niedowierzaniem usiadł tuż obok niej.
- Nie jestem wredna, jestem szczera. Twoje fanki to kaleki intelektualne. Z resztą, jaki idol taki fandom, Hallden.
- Właściwie to przyszedłem poprosić cię do tańca. – Dezorientacja rozrysowała się na jej buzi. Dlaczego on chciałby tańczyć z nią? Coś jej tam nie pasowało.
- Co planujesz? Naoglądałeś się filmów o szkole? Wrzucisz mnie w poncz czy coś?
- Czemu miałbym? Lituje się nad tobą, nie zauważyłaś?
- Nie zauważyłam. Twoje ego przysłania mi oczy. – Poczuła, że jeszcze chwila i się rozpłacze. – Jeśli Evan cię tu przysłał…
- Nathy. Nathy mnie o to poprosiła. – Chuck podrapał się nerwowo po karku. Co miał powiedzieć? Że chciałby zatańczyć z dziewczyną, która ma jej nogi? Że wstydzi się przyznać, iż taniec wychodzi mu jak nauka – beznadziejnie – a tylko przed i tak nabijającą się z niego Colleen nie będzie mu głupio? Nie lubili się, mógł ją okłamać.
- Nathy potrafi być beznadziejna w odgadywaniu moich emocji, Charles. Wybacz, zatańcz z krzesłem. – W okamgnieniu wstała i pomknęła do wyjścia, a gdy znalazła się na zewnątrz, pozwoliła łzom zmoczyć policzki. Jednak nie mogła pozbyć się tego charakterystycznego zapachu ze swojej głowy. Jakby Chuck wciąż tam był, jakby trzymał ją w swoich ramionach…
Poczuła jak zimne powietrze uderza o jej sylwetkę, jak… unosi się nad ziemią? Colleen zrobiło się po prostu czarno przed oczyma. Była tylko ta w pewien sposób piękna woń perfum Chucka. Opuściła powieki, a gdy ponownie je podniosła nie była już przed salą gimnastyczną, była… W jego ramionach? Zmarszczyła nos, uniosła głowę, dostrzegła długą szyję, delikatny zarost, zadarty nos, skupienie na buzi chłopaka. Najwidoczniej zasnęła… zasnęła przed jego domem, przyklejona do poręczy, a teraz niósł ją z powrotem do Dodge Challengera, Dodge Challengera, w którym wieźli trupa. Jednak rzeczywistość nie mogła dotrzeć do Colle. Dziewczyna po prostu tępym wzrokiem wpatrywała się w Chucka, kurczowo zaciskając dłoń na jego skurzanej kurtce. Zastanowiła się czy powiadomić go o tym, że już nie śpi i spokojnie może ją postawić. Nie. Normalnie zaczęłaby zapewne krzyczeć, ale nie chciała iść. Chciała spać, odpocząć. Potrzebowała czyjejś obecności, nawet jeśli Hallden miał być tą osobą. Wtuliła się w jego klatkę piersiową, odetchnąwszy z ulgą. Usłyszała bicie serca, poczuła woń magicznych perfum. Tak było dobrze, może nie umiała tego przyznać, lecz w jego ramionach było jej dobrze. Najlepiej.
*~*
Nie miała pojęcia ile spała i gdzie tak właściwie spała, dopiero w momencie uchylenia powiek zorientowała się, iż jest w mieszkaniu Evana. Zbudziły ją głosy, dochodzące z kuchni. Przyjaciele rozprawiali o czymś żywo, a hałas sprawił, że Colle nie mogła odpoczywać ani chwili dłużej. Z resztą… Kto odpoczywa w takiej chwili?! Sama nie wiedziała jak bardzo wykończona musiała być, żeby zasnąć przed domem Chucka. Dobre tyle, że jej nie zostawił, tylko przyniósł aż na Brooklyn.
Kiedy  weszła do pomieszczenia ubrana, w o dziwo, skórzaną kurtkę Halldena, a nie tę moro Sammy’ego jak przedtem, oczy ich wszystkich zwróciły się w jej kierunku. Zamilkli. Bali się, że usłyszy jaki jest powód tych zawziętych debat? Nie musieli przecież… Dziewczyna uniosła jedną brew, zapinając nakrycie tak, by nie przyciąć swojej brody, co zdarzało jej się zdecydowanie zbyt często. Pomknąwszy wzrokiem po towarzystwie, zatrzymała się dopiero na Chucku, który posłał Colle krzywy, niemrawy uśmiech. Tak, zdecydowanie nic nie było takie, jak poprzednio.
- Ile spałam? – zapytała zachrypniętym głosem, próbując dojść do godziny, która wybiła.
- Trzydzieści minut – odpowiedział Evan, wzruszając ramionami – Nathy też śpi, możesz iść się położyć? – Skinęła, ale nie ruszyła się z miejsca.
- Ev, nie uważasz, że... – Sam poruszył znacząco ręką, próbował przekazać coś wtajemniczonej części grupy.
- Uważam, że i Colleen i Chuck powinni pójść do domu.
- Ty wciąż swoje, inicjały? Zbyt prosta sprawa. – Chuck prychnął i wywrócił teatralne oczami. – Zazwyczaj jestem przeciwny wtajemniczaniu Colleen w jakiekolwiek nasze plany, jestem przeciwny jej…
- Do rzeczy! – Uniosła się trochę poirytowana już blondynka.
- Uważam, że powinniśmy jej powiedzieć. – Założył ręce na piersi, podnosząc dumnie głowę. Chuck taki właśnie był. Dumny, co okazało się kolejnym powodem, dla którego Colle przez większość czasu nie potrafiła go znieść.
- Tak, tym razem się zgodzę, powinniście mi powiedzieć. – Dłonie dziewczyny znalazły się w kieszeni kurtki, czego prędko pożałowała. Ubranie nie należało do niej, nie powinna go przeszukiwać. W sumie… należałoby oddać chłopakowi jego własność, jednak wciąż było jej okropnie zimno. Zdecydowała więc nic nie robić w tym kierunku.
- Zatem mów. – Evan machnął ręką i podszedł do okna, zabierając Sammy’emu papierosa, którego ten właśnie palił. Chyba siódmego tej nocy.
Flether jako jedyny nie próbował się udzielać. Po prostu siedział i wpatrywał się z zastanowieniem w przedmioty ułożone na stole. Dwie karki A5 urwane w pewnym momencie, od góry i od dołu, jakby były częścią jednego wydruku. Kolejno wypisane kody. Telefon z trzema numerami, zapisanymi po prostu A., B., C. Nic więcej, nic mniej, lecz te dwa skrawki ogromnego papieru oraz komórka, LG Fino przyprawiły wszystkich zgromadzonych o dreszcze. Do tego momentu ustalili jedno – morderca nie przypadkowo włamał się do mieszkania Evana i Nathalie.
- To są inicjały – wymruczał wreszcie, opierając się na ręce. – Inaczej. To muszą być inicjały, bo co innego?
- O co na Boga chodzi?! – Colle zaczęła żałować tego, że była w stanie zasnąć. Wolała znać prawdę.
- To naprawdę długa historia, Colleen. – Chuck nie wiedział, jak się za to zabrać. Nie przepadał za wspominaniem o Felicity Hallden, która umownie uciekła z innym facetem. Przynajmniej tak skłamał, gdy przyjaciele zaczęli dociekać.
- Chodzi o mamę Chucka. Tyle mamy. Nawiała, to fakt, czy z jakimś typkiem, nie mam bladego pojęcia. Chuckowi zostawiła to, potem zmyła się na dobre, nie miał okazji w ogóle z nią pogadać. – Flether stwierdził, że weźmie sprawy w swoje ręce. Był bowiem konkretniejszą osobą, niż oni wszyscy razem wcięci. Podając Colle pierwszą, bardziej pożółkłą kartkę A5, kontynuował. – Coś takiego znaleźliście w kieszeni włamywacza. Podobne kody, no i to samo R.24ct. Próbujemy dojść do tego, o co chodzi. Sammy stwierdził, że litery są inicjałami, ja też tak uważam. Najstraszniejsza część? To nasze inicjały.
Dziewczyna nie zareagowała. Po prostu dokładnie przyjrzała się dwóm kartkom i wzięła głęboki oddech. Zbyt wiele, jak na jedną noc. Miała ochotę wrócić do spania. Nie chciała otwierać oczu już nigdy więcej. Przeczesała włosy palcami, zakładając je za uszy. Wzrokiem studiowała tekst raz jeszcze, a wtedy coś uderzyło w jej pamięć. Colleen znów usłyszała ten gruby głos, który powtarzał „dwa trzy” przez telefon.
- N.F.23 – przeczytała na głos. – Ktoś zadzwonił wczoraj, gdy wyszłam z pracy. Numer zastrzeżony. Mówił tylko dwa, trzy, dwa, trzy, dwa, trzy. Myślałam, że to jakiś głupi żart, ale…
- Ponad wszelką wątpliwość, Colle – powiedziała wreszcie Penny – to nie był żart.
- Domyślam się. Cholera jasna, co teraz?
Nagle wzrok wszystkich spoczął na Evanie. Jakby to on sam znalazł się na… liście? Czy mogli nazwać kartki swego rodzaju listą? Tak. To była lista, a ich inicjały były podpisane niewiadomymi liczbami. Price nie miał pojęcia, co odpowiedzieć przyjaciołom. Nigdy wcześniej nie był w akiej sytuacji, wiedział jedno – nie chciał znaleźć się nawet w podobnej. Wziąwszy głęboki oddech, wzruszył ramionami.
- Zapomnimy o tym – oznajmił wreszcie, spotykając się z niezadowoleniem Sama, Colle oraz Chucka. Pozostali okazali się raczej przychylni.
- Chyba cię pogrzało, chłopie! – Emerson zmierzwił swoje zielone włosy, gasząc ósmy papieros o parapet. – Miałeś trupa w kilblu. Zapisano nas na jakimś świstu, trzy numery w nowiutkim telefonie. Coś tu nie gra. Ba, coś już dawno przestało grać. Musimy dowiedzieć się co.
- Jak? – Evan miał zdecydowanie dość tej nocy. Nie planował znaleźć się w kryminale, inaczej, nie po tej stronie kryminału.
- Będziemy czekać, aż nas zabiją? To tylko kwestia czasu. Zapewne są przeszkoleni, albo…
- Ten facet nie umiał w ogóle posłużyć się bronią. Nie był przeszkolony. – W obronie Price’a stanął Flether. Chuck i Colle nie powiedzieli nawet słowa. Koniec końców ich inicjałów na liście nie było.
- Ale próbował zabić Nathalie. Posłuchajcie, nie zamierzam uczestniczyć w nic nie robieniu. Czekać na śmierć? Mam srać przy otwartych drzwiach ze strachu, że ktoś może wleźć mi z dubeltówką do cholernego mieszkania?!
- Samuel, uspokój się. – Penny również poparła Evana.
- Jak mam być kuźwa spokojny?! Ev kogoś zastrzelił!
- Sam. – Chuck poczuł, że chłopak traci cierpliwość, dlatego ułożył obie dłonie na jego barkach. Colle jak zawsze – po prostu stała. Nie umiała zareagować adekwatnie do sytuacji.
- Charlie, powiedz, że ty nie chcesz czekać, aż po nas przyjdą.
- Nikt po nas nie przyjdzie. Dowiemy się kto sporządził listę… i my po niego pójdziemy – zapewnił, a Samowi zdecydowanie bardziej podobało się podejście Halldena. Chcąc nie chcąc Evan zareagował na jego słowa kpiącym rechotem. Aż zaklaskał.
- Jasne. Załatwicie kogoś, kto ma swoich ludzi? Może jeszcze zadzwonicie na policję, żeby mnie wsadzili?
- Evan! – Colleen podniosła głos. – Wiesz jak działają te wszystkie gówniane procedury! Robiliśmy o co poprosiłeś, bo jesteśmy dobrymi kumplami. Byliśmy w szoku, do kurwy nędzy! – Z reguły starała się nie przeklinać, jednak nie dała rady powstrzymać nerwów. – Zrobiliśmy wielką głupotę, powinniśmy zadzwonić od razu! Miałeś prawo załatwić go w samoobronie! Penny musiała opatrzeć Nathy sama, bo w szpitalu by dociekali, jeśli ktoś znajdzie ciało jesteśmy krótko mówiąc w piździe, ale skoro weszliśmy już w to gówno tak, musimy tak z niego wybrnąć, policja już nie pomoże, nikt nie pomoże, jeśli sami sobie nie pomożemy, musimy po prostu…
- Colle – Sam zerwał się na równe nogi i posadził dziewczynę na krześle, bo przez swój wybuch zaczęła się zapowietrzać. Pokręciła tylko głową, zakasłała kilka razy, a potem skinęła przyjacielowi w podziękowaniu za reakcję.
- Może Evan ma rację? – Chuck potarł kark. Wahał się. Prawdę mówiąc cała szóstka nie była zdecydowana. Żadne wyjście nie mogło okazać się tym trafnym, jednak jedno musieli wybrać.
- Chuck… - Colleen spojrzała na niego z dołu znacząco. – Wiesz, że tu chodzi o twoją mamę, chyba nie chcesz…
- No właśnie. Nie chcę, dlatego proszę, zapomnijmy o tym. – Podjął decyzję pod wpływem chwili i choć zdawał sobie sprawę z tego, że wrodzona ciekowość nie pozwoli mu uwolnić się od rozmyślania, poparł Evana. – Chodź, Colleen, odwiozę cię do domu. Penny, jedziesz? – Penny i Colle były współlokatorkami, ale ta pierwsza i tak spędzała większość wolnego czasu na uczelni.
- Nie, muszę się przejść i pomyśleć. – Chuck skinął.
- Ktoś, coś, Flether? – Rozejrzał się po przyjaciołach, ale tylko Donovan podniósł się z miejsca. Colle zrobiła to dopiero po dłuższej chwili. Nie chciała zapominać, inaczej, nie umiała zapomnieć. Podwinąwszy rękawy kurtki chłopaka, bez słowa wyszła za Fletherem. Chuck jeszcze zgarnął ze stołu swoją część listy, a po chwili cała trójka znajdowała się już w samochodzie Halldena.
Jechali w ciszy dobre piętnaście minut. Chuck prowadził, Colleen zajęła miejsce pasażera, a Flether tył. Nie zamierzali nawet rozmawiać, dziewczyna starała się tylko nie zasnąć. Byli tak zaaferowani i przemęczeni, że nie dopuszczali do siebie żadnej myśli. Donovan próbował przejść kolejny level jakiejś durnej gierki na swoim I’phonie, Chuck pełną uwagę poświęcił drodze, a Colle zabrała się za skubanie skórek przy paznokciach. Czarny lakier zdążyła zedrzeć ze strachu. Widząc swoją kamienicę, zdjęła kurtkę chłopaka i po prostu położyła ją na jego kolanach.
- Dzięki – szepnęła, odchrząknąwszy. Ogromna gula urosła w jej gardle.
- Nie ma sprawy.
- Chuck… - Otworzyła drzwi, gdy zatrzymał auto. Oboje zwrócili się w swoim kierunku. Przez moment milczeli, po prostu patrząc. Colleen widziała niepokój na buzi chłopaka. Chuck widział strach na twarzy dziewczyny. Poczuł nieodpartą ochotę powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, chęć pogłaskania jej po policzku rosła w siłę, ale nawet nie drgnął, gdy dokończyła swoją myśl. – Przykro mi.
- Hm? – Zmarszczył czoło.
- Przykro mi z powodu twojej mamy.
- Nie ma sprawy – odpowiedział tak samo, jak zrobił to przedtem.
- Nie wiedziałam…
- Nie miałaś wiedzieć. – Skinęła. – Colle? – Uśmiechnęła się krzywo. Chuck rzadko kiedy mówił do niej Colle, chyba jako jedyny został przy po prostu Colleen.
- Ja ciebie też, Charlie. – Wyszła, jednak wciąż nie zamknęła drzwi.
- Ty mnie też co? – Chuck nie miał na myśli nic, na co odpowiedzią mogłyby być jej słowa.
- Nienawidzę. Dobranoc, miłego dnia, cokolwiek. – Wywrócił oczami ze śmiechem.
- Wzajemnie. – Ale tego nie mogła usłyszeć, ponieważ zdążyła zatrzasnąć drzwiczki i obrócić się na pięcie. Chuck czekał z odpaleniem auta ponownie do momentu zniknięcia Colleen we wnętrzu kamienicy. - Nic nie mów – zwrócił się do Flethera, wywołując jego chichot. Tak. Zdecydowanie sposób, w jaki śmiał się Donovan mógł być nazwany chichotem.
- O Boże, ale to widać. – Chuck nawet nie chciał wiedzieć co widać, był zbyt zmęczony, zamierzał tylko bezpiecznie dowieźć ich do domu i wrócić do łóżka.
*~*
Dym papierosowy unosił się w powietrzu, powodując, że dostrzeżenie kobiety przez jego siwe kłęby stało się zdecydowanie zbyt trudne. Gdy drzwi mieszkania uchyliły się z łoskotem, a w nich stanęła kolejna postać, w przeszywającej ciszy było słychać wyłącznie odbezpieczenie broni. Papieros znalazł się w popielniczce, a obcasy uderzyły o wybrakowane płytki. Kolejna broń została odbezpieczona. Kąciki pomalowanych czerwoną szminką ust uniosły się w górę. Krok. Kro. Krok. Duszące opary tytoniu wymieszały się z wonią drogich perfum. Wypielęgnowane, jasne włosy opadające kaskadą na plecy. Sukienka jakby uszyta specjalnie na nią. Czarna, pełna klasy. Nienaganne paznokcie w kolorze pereł i wreszcie – wycelowany pistolet o niewielkim kalibrze. Poruszała się z gracją, jakby pewna tego, co zamierza zrobić. Wtem palaczka podniosła się na równe nogi. Była o wiele starsza. Mniej elegancka, lecz nie to zwróciło uwagę gościa. O nie. Broń, którą skierowała w jej kierunku wywołała w dziewczynie nagły respekt. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Peter nie żyje, Rachel – powiedziała od razu ta młodsza, rzucając pistolet.
- Zdążyłam się domyślić. Miał listę, wiesz co to oznacza?! Masz drugą, prawda? – Blondynka spuściła głowę. Wyglądała na taką, która się poddała. Jakby nagła śmierć wspólnika zmieniała oblicze gry. Rachel wyłącznie zaśmiała się gorzko i ponownie zabezpieczyła broń. – Jesteś taka głupiutka i młoda.
Owszem, była młoda, ale nigdy nie była głupia, choć ludzie za właśnie taką ją mieli. Wyłącznie westchnęła, pozwoliła starszej kobiecie obejść się dookoła. Wysłuchała jej ckliwej pogadanki. Była więcej niż pewna, że jeśli czegoś nie zrobi – Rachel ją zabije. Wyglądała na zdolną do tego. Dziewczyna w amoku wyciągnęła gaz pieprzowy, ku zdziwieniu Rachel, a gdy ta oślepła na chwilę, blondynka wyrwała pistolet z jej dłoni. Uderzyła ją w głowę raz, albo dwa razy? Straciła poczucie tego, co robi. Lecz nawet kiedy kobieta upadła nieprzytomna na ziemię, ona nie potrafiła jej zastrzelić. Nie i już. Nie była zabójcą, miała tylko osiemnaście lat. Czując serce w gardle zniszczyła telefon kobiety, po czym wyciągnęła klucze od mieszkania z kieszeni Rachel. Zabrała oba pistolety, zabrała pieniądze i zamykając ją na siódmym piętrze odciętą od świata, wybiegła z budynku na złamanie karku. Oparłszy się o ścianę wyrównała oddech. Do drogiej torebki wepchnęła swoje zdobycze i przyspieszyła kroku. Czuła się jak morderca, choć jeszcze nikogo nie zabiła. Adrenalina. Dochodziła godzina jedenasta przed południem. Miała trochę czasu zanim ktokolwiek dowie się o obrocie spraw. Igrała z szatanem.
Poczuła chłód na policzkach, wchodząc do klimatyzowanej restauracji. Potrzebowała tylko poprawić makijaż i włosy, które mimo wszystko na pierwszy rzut oka zdawały się być nienaganne. Jednak nie wybrała tego miejsca przypadkowo. Doskonale wiedziała kogo tam znajdzie, lecz nie mogła tak od razu przejść do rzeczy. Musiała mieć plan.
Zakląwszy pod nosem, szarpnęła drzwi łazienki, na nieszczęście była zamknięta. Musiała zatem zamówić cokolwiek, by móc dostać się do środka. Dziewczyna obróciła się na pięcie i podeszła do lady. Stał przy niej. Jak zwykle idealny. Wysoki, przystojny, uśmiechał się, a jego policzki zdobiły dołki, miał taki słodki uśmiech. Dodatkowo te przydługie, lekko kręcone włosy. Zdecydowanie dodawały mu uroku.
- Coś drogiego i alkoholowego – powiedziała, siadając na wysokim krześle przy ladzie.
- Nie wiedziałem, że Brytyjczycy piją z rana. – Znów uprzejmie zachichotał. Tak, mogła bez większych ceregieli nazwać jego śmiech chichotem. Jednak uwaga dotycząca jej akcentu sprawiła, że nie umiała nie wywrócić oczami. – Już się robi, wszystko dla pięknej pani. – Skinął, a pozłacana plakietka na  piersi chłopaka błysnęła.
- Dziękuję – powiedziała również zmuszając się do uśmiechu – Flether.
*~*
Rozdział Czwarty
„Opracuj strategię”
Minął tydzień od pamiętnej nocy i w ostateczności wszyscy doszli do wniosku, że najlepiej będzie zapomnieć o zdarzeniach. Oczywiście całkowite wyrzucenie martwego człowieka z pamięci okazało się nie tyle nierealne, co po prostu bolesne, jednak zwyczajne funkcjonowanie wychodziło zamieszanym całkiem nieźle.
Colleen wróciła do biblioteki. Codziennie układała książki na półkach, wybierając te najciekawsze dla siebie. Chuck wciąż irytował ją jak tylko mógł, wpadał tam zdecydowanie zbyt często, z czego natomiast śmiał się Fletcher. Jakby nigdy nic ścierał blaty w knajpce, w której pracował i podrywał klientki swoją gadką, albo głupawym uśmiechem. Sam wciąż przebijał uszy punk-rockowym pięciolatkom, które zakochane w jego stylu zarzekały się, że za kilkanaście lat wrócą po kolejne kolczyki tylko w brwiach, nosach, albo wargach. Nathalie spędziła bite siedem dni na chorobowym, pod okiem Penny, która obserwowała jej ranę. Fanning nie miała o co się martwić, ponieważ dziewczyna była najlepsza na swoim roku, a studiowała medycynę. Szkoda tylko, że Nathalie nie domyśliła się, że przyszły kardiolog raczej niewiele zaradzi przy ranie postrzałowej. Ale nikt nie próbował wyprowadzać jej z niewiedzy. Usunięcie z głowy całego zajścia najtrudniej poszło mimo wszystko Evanowi. Może chłopak zarzekał się, iż nie chce mieć już nigdy nic wspólnego z tamtą nocą, ale nie mógł uwolnić się od prześladujących go myśli. Zabił człowieka, a potem bez większych ceregieli pozbył się ciała. Niczym kryminalista, a w tamtej chwili, siedząc w policyjnym pokoju wspólnym wydziału zabójstw Brooklyn nine-nine obserwował właśnie takich, dopiero co przyprowadzonych, zakutych w kajdanki.
Nie czuł się tam dobrze, tak, jak przed wszystkim. To był jego błąd, to on nie chciał zadzwonić, to on wplątał w bagno swoich przyjaciół. Odniósł wrażenie, że każdy, kto na niego patrzył – wiedział. Usłyszał szepty. Ludzie o czymś rozmawiali wręcz zbyt przejęci, a gdy porucznik opuścił swój gabinet, Evan cały się spiął, podnosząc na równe nogi.
- Nasza wykrywalność woła o pomstę do piekieł, a Kapitan Walker będzie tu…
- Teraz. – Niski męski głos zakończył szmer. Wzrok detektywów, porucznika Cartera i patologa Murray’a zatrzymał się na postawnym mężczyźnie. Evan doszedł do wniosku, że facet może być wyższy nawet o Chucka. Jego srogi wyraz twarzy sprawiał, że ludzie czuli wobec mężczyzny nie tyle respekt, co po prostu strach. Przerażał pustym wzrokiem, rzadko kiedy się uśmiechał. Był już niemal siwy. Musiał mieć grubo ponad czterdzieści, jeśli nie pięćdziesiąt lat.
Chłopak pomyślał, że Dexter Walker dowiedział się o jego przewinieniu i osobiście chce wsadzić go do za kraty. Już widział, jak wszyscy lądują w kiciu. Współudział. Boże, niepotrzebnie mieszał w to przyjaciół. Jednak kapitan tylko przeszedł się po pomieszczeniu. Spojrzał na porucznika znacząco, później spowodował, że patolog powoli się wycofał, a w ostateczności zawiesił wzrok na Evanie.
Price czuł, jakby ten rosły człowiek o chłodnych, niebieskich oczach i pomarszczonej, idealnie ogolonej twarzy, wejrzał prosto w jego duszę. Jakby wiedział o nim więcej niż sam Evan wiedział o sobie. Chłopak tylko zacisnął dłonie. Musiał przeżyć ten wzrok. On sam ciemne oczy skupił tylko na wysokim rangą mężczyźnie. To była prawdziwa walka na spojrzenia, której żaden z nich nie przegrał. Wąskie usta Walkera wygięły się w nieszczerym półuśmiechu. Całym sobą wyrażał nieme: „Wiem co zrobiłeś, Price. Wytłumacz się”, lecz Evan tam tylko stał do momentu, w którym Dexter opuścił pomieszczenie.
- Dobra robota, chłopcze. – Ktoś poklepał go po ramieniu. Prawdopodobnie Murray, ale zignorował to. Traktowali tam Evana jak swojego. Och, gdyby tylko wiedzieli! Poczuł, że na jego czole pojawiają się kropelki potu. Ten dzień był jakąś katastrofą. Zdecydowanie potrzebował odpocząć.
Od: Ev
Do: Nathy
„Pójdziemy dziś na randkę?”

Od: Nathy
Do: Ev
„Właściwie umówiłam się z Colle i Sammym do kina. Ale mogę to odwołać ;>”

Od: Ev
Do: Nathy
„Spędźmy ten wieczór razem. Jutro pójdziemy gdzieś całą ekipą, w porządku?”

Od: Nathy
Do: Ev
„Dla ciebie wszystko, kotek x”
*~*
Przekładanie książek szło jej o dziwo zbyt prosto. Colle nie lubiła tego robić. Wolała siedzieć i czytać, jednak nie za to jej płacono. Musiała wreszcie uraczyć półki oddanymi powieściami, by jej przełożona przestała marudzić. Kobieta okazała typową, wredną, starą bibliotekarką, której ulubionym gestem było po prostu „cii” z palcem na ustach. Dziewczyna czasem bała się, że skończy w ten sposób. Owszem, faceci zwracali na nią uwagę. Czasem jeden się zapatrzył, czasem inny powiedział „dzień dobry, ślicznotko”, ale tylko tyle. Żaden nie planował poznawać tej „ślicznotki” bliżej, a Colleen wolała już chyba nie spotykać się z nikim nigdy, niż spotykać się co tydzień z innym. Sama nie wiedziała dlaczego tak wyszło. Może onieśmielała ich swoją zaborczością? Ale czy była zaborcza? Może zdawała się taka być? Albo uważali, że… Nie miała już pomysłu. Czuła się skończona.
- Powiedz swojemu chłopakowi, żeby oddawał książki w terminie. – Z zamyślenia wyprowadził ją skrzeczący głos Iony Lewis – starej, irytującej bibliotekarki. Colleen zmarszczyła nos. Jej chłopak? Nie miała chłopaka, o kim Iona mówiła? Jej wzrok zatrzymał się na młodym mężczyźnie w czapce, który skupił swoją uwagę na ekranie komputera. Mina dziewczyny momentalnie zrzedła.
- To nie jest mój chłopak – odpowiedziała oburzona głupimi domysłami, wtykającej nos w nie swoje sprawy Iony.
- Nie musisz mnie okłamywać, Colleen. Przychodzi tu codziennie i codziennie gapi się, jak czytasz. – Nie wiedziała czy bardziej zbiła ją z tropu świadomość pani Lewis o jej „obijaniu się w pracy”, czy to, że Chuck mógłby kiedykolwiek patrzeć, jak czyta. Chuck nigdy na nią nie patrzył. Nawet jeśli by tego chciała, a nie chciała! Ponad wszelką wątpliwość nie potrzebowała jego wzroku na sobie.
- On tylko miewa takie lagi w tło, kiedy powinien się uczyć. -  Colle wywróciła teatralnie oczami i odłożyła „Więźnia Labiryntu” w odpowiednie miejsce. – Ale mu powiem. Właściwie zrobię to teraz.
- Ty też to robisz. – Zaśmiała się Iona.
- Robię co? – Unosząc jedną brew, poprawiła włosy w koku.
- Maślane oczy. – Nie chcąc dłużej słuchać wywodów od kobiety, która jej nawet nie znała, po prostu ruszyła w stronę Chucka.
Nie robiła maślanych oczu! Nie do niego. Był jej obojętny tak bardzo, jak… brukselka. Cole nienawidziła brukselki. Cholera, więc to nie obojętność, to nienawiść. Chociaż w zupie warzywnej brukselka była nawet znośna. No i na surowo. Okej. Czasem lubiła brukselkę. Czy czasem lubiła Chucka? Nie. Na pewno nie!
Takie myślenie o sobie, o chłopakach, o całkiem przyziemnych sprawach pozwalało jej zapomnieć. Próbowała za wszelką cenę wyrzucić z głowy obrazy trupa, którego wywieźli razem z Halldenem i jak w dzień okazało się to wykonalne, tak nocą męczyło Colleen niemiłosiernie. Czekała aż Penny wróci i dopiero wtedy wpakowywała się przyjaciółce do łóżka. Wiedziała jednak, że to nie może trwać wiecznie, dlatego zaczęła też myśleć o chłopaku, którego bądź co bądź nie miała. Z facetem czułaby się bezpieczniejsza. Ba, bezpieczna czułaby się dopiero wiedząc o co chodzi, jednak zobowiązała się Evanowi, że nie zacznie węszyć, a danego słowa dotrzymać musiała.
- Masz zacząć książki na czas oddawać – powiedziała, pochylając się nad krzesłem. Przy okazji zdjęła czapkę z głowy Chucka, sama nie wiedziała dlaczego, ale to ją denerwowało. W sumie żadna nowość, jak cały Hallden. – Myjesz się czasem? – Tak, czapka znów znalazła się na swoim miejscu, a właściwie to na całej głowie chłopaka.
- Ciebie też nie miło widzieć, Colleen – odparł krótko, poprawiając nakrycie, by wyglądało tak, jak wcześniej. Nawet nie odwrócił się w jej kierunku. – Czy jest powód, dla którego mi przeszkadzasz?
- Nudzę się. – Przysunąwszy drugie krzesło, oparła łokieć o biurko, a polik na dłoni.
- Nie zamierzam cię zabawiać. – Prychnąwszy w odpowiedzi, przyjrzała się jego twarzy.
Był jak zwykle blady, miał sińce pod oczami, przekrwione usta, delikatny zarost. Zdał się Colleen jeszcze szczuplejszy. Ale nie martwiła się o stan Chucka. Z resztą co ją to obchodziło? Mógł robić ze sobą to, co chciał. Nawet nie zorientowała się, że po prostu lustruje go wzrokiem, nic nie mówiąc. Jakby robiła to zawsze. Owszem, gdy Colle z kimś rozmawiała, miała w zwyczaju patrzeć mu w oczy. Z nim było inaczej, bo nie znosiła tego głębokiego błękitu. Jakby bała się, że utonie. Nie, jasne, że nie. I może to był powód, dla którego nie znosiła Chucka? Był zbyt przystojny. Przystojny… Piękny. Był po prostu…
- Przestań się gapić. – Zawadiacki uśmiech wpłynął na jego usta, chociaż wciąż nie oderwał wzroku od komputera.
- Nie gapię się – rzuciła może zbyt szybko, momentalnie przebudzając się z letargu. Cholera, zagapiła się! – Słyszałam, że to ty się gapisz. – Musiała jakoś wybrnąć z tej sytuacji.
- Tak, w ekran. – Wciąż był rozbawiony. Podśmiewał się z niej.
- Iona stwierdziła, że jesteś we mnie szaleńczo zakochany, Charlie. Czy to prawda? – Ze znaczącą miną przekręciła trochę słowa przełożonej. – Słyszałam, że nie możesz napatrzeć się, gdy czytam. – Te słowa spowodowały jego nagłe odrętwienie, a potem delikatne się… zaczerwienił? Chwila. Coś tu jest nie tak – pomyślała Colle, unosząc jedną brew. – Hallden. – Jej głos zabrzmiał poważnie, wręcz spanikowała.
- Czasem się gapię i co z tego? – Zamrugała szybciej. Czy wciąż spała na kanapie Evana? Nie. Jasne, że nie.
Kiedyś usłyszała gdzieś, że w snach ma się więcej palców, dlatego dla pewności policzyła. Dziesięć. We śnie nie można przeczytać żadnego słowa. Chwyciła podręcznik leżący obok dłoni wciąż rechotającego z reakcji Colleen chłopaka i przeczytała na głos słówko „ekonomiczne”. Cholera. Zatem to nie był sen. Wizja Chucka obserwującego ją, gdy siedzi i myślami jest w innym świecie, okazała się dla Colle aż zbyt dziwna. Czy wlepiał w nią te swoje niebieskie oczy rozmarzony? Uniosła jedną brew.
- Wyjaśnij. – Założyła ręce na piersi, które i tak rzucały się w oczy przez dekolt jej sukienki.
- Po prostu robisz zabawne miny gdy czytasz. Z całym brakiem szacunku, Colleen. Nie śnię o tobie po nocach, czy coś w ten deseń. – Wywrócił oczami. Jednak jego rumieniec skądś wziąć się musiał, a może tylko jej się wydawało? Postanowiła uwierzyć w tę realniejszą wersję wydarzeń i aż odetchnęła z ulgą.
- Dzięki Bogu. Ty już jesteś natrętem. Nie chciałabym zadurzonego natręta – palnęła bez zastanowienia, a potem spojrzała w komputer. Zmarszczyła nos. – Chuck, co ty robisz? – Przed oczami dziewczyny pojawiło się nazwisko. Nazwisko jego mamy.
- Colleen – odpowiedział ciężkim westchnieniem. – Wiesz, że nie mogę tego tak zostawić, prawda? Znasz mnie. – Ściszył głos do szeptu. Dziewczyna nie powiedziała kompletnie nic. Po prostu siedziała.
To prawda, znała Chucka. Wiedziała, że potrafił przeczyć sam sobie. Jednak złożyli Evanowi obietnicę, a złamanie jej groziło… złamaniem Evana? Price i tak znosił całą sytuację ledwo, ledwo, a ani Halldena, ani James na liście nie było, grzebanie w tym mogło okazać się potwornym błędem. Ba, Colleen wiedziała, że Chuck popełnia błąd. Ale chodziło o jego mamę. Nie wyobrażała sobie nawet ile zrobiłaby dla swojej. Może jej rodzice przeprowadzili się do Denver, ale to nie oznaczało, że porzucili córkę. Colle sama zdecydowała, iż chce zostać w Nowym Jorku do końca świata. Swoje życie widziała tylko tam. Lecz mimo wszystko, gdyby miała nie rozmawiać z mamą chociaż raz dziennie, albo raz na dwa dni, dostałaby na głowę. Wzięła głęboki oddech.
- Przysięgliśmy – powiedziała cicho, nie wierząc w moc swoich słów. Dlaczego ulegała mu tak łatwo?!
- Dlatego Evan się o niczym nie dowie. – Chuck spojrzał na nią znacząco – Nie powiesz mu, Colleen.
  - Dziś idę z Nathy… - Wtedy dostała wiadomość od przyjaciółki, jakby ta wiedziała o czym rozmawiają. Sprawdziwszy co Fanning napisała, prawie jęknęła z rezygnacją. Los zatem chciał, by zaczęli roztrząsać tę sprawę. Przynajmniej tak rzeczony „znak” odebrała ona. – Albo nie idę.
- Wszechświat. – Luke zaśmiał się pod nosem. Pomyśleli o tym samym. – No dalej, Colle, wiem, że chcesz. – Czy Hallden właśnie oferował jej współpracę? Niemożliwe. Prędzej poprosiłby Fletchera, albo Sama.
- Co wiesz? – Ze zrezygnowaniem założyła nogę na nogę. – No już nie szczerz się tak, jakby ci zależało na mojej pomocy.
- Nie zależy, jesteś albo ze mną, albo przeciw mnie. Chyba nie chciałbym byś była przeciw mnie. – Robiąc motorek ustami, znów omotała wzrokiem ekran. Świetnie. Pakowali się we dwoje w jakieś felerne bagno, lecz Colleen nie żałowała tej spontanicznej decyzji.
- Okej, zatem… znaki zapytania kontra odpowiedzi.
- Myślisz, że mamy jakieś odpowiedzi? – Zaśmiał się tak szczerze kpiąco.
- Cóż, nadzieja umiera ostatnia. – Nie umiała powstrzymać wpływającego na jej usta uśmiechu. Tak. W tym momencie Chuck był surową, zjadliwą brukselką.
*~*
Ten wieczór był spokojniejszy niż wszystkie wieczory minionego tygodnia razem wzięte. Za oknem mżyło, a lampy uliczne wpuszczały do mieszkania pojedyncze strugi światła, tworząc taki przyjemny klimat. Dwa kieliszki do wina stały na stole puste. W tle leciały już napisy końcowe filmu, który właściciele kieliszków oglądali. On odrobinę  znudzony, ona w pełni zafascynowana fabułą.
Evan nie lubił romantycznych wyciskaczy łez, jednak dla Nathalie mógł się poświęcić. Zazwyczaj to ona wybierała repertuar, on tylko siadał, obejmował ją ramieniem i próbował nie zasnąć. Dokładnie tak wyglądał wspomniany wieczór. Dziewczyna płakała ze wzruszenia na końcówce, a chłopak zapominając o wszelkich troskach, z błogością ścierał kciukiem jej łzy. Mogliby tak do końca życia – po prostu siedzieć w siebie wtuleni, nie przejmując się dosłownie niczym. Oboje próbowali przestać myśleć.
Nathalie zadarła głowę i uśmiechnęła się do Evana lubieżnie. Znali się całe życie, byli dla siebie stworzeni, ufała mu, kochała go. Była pewna, że tego właśnie chce, że tego potrzebuje. Gdyby tylko jego zabrakło… sama zabiłaby się z tęsknoty. Wtedy tęskniła za słodkim smakiem jego ust, a on najwidoczniej zrozumiał aluzję, ponieważ złożył na wargach Nathalie delikatny pocałunek. Pogłębiła ten gest. Podniosła się odrobinę i wplotła palce w jego gęste, ciemne włosy. Zabandażowana ręka zapiekła, jednak postanowiła zignorować ból. Poczuła bowiem chęć ruszenia dalej. Mieli dwadzieścia lat, nie mogli zachowywać się, jak szesnastolatkowie, chociaż w tych czasach… Zachowywali się zatem, jak dzieci z podstawówki.
- Nathy – wymruczał, gdy delikatnie zaciągnęła chłopaka za włosy.
- Nic nie mów – odparła równie zmienionym, niskim głosem, schodząc z pocałunkami na szyję Evana. Nie umiała się powstrzymać. Należał tylko do niej, dlatego jako osoba chorobliwie zazdrosna oraz terytorialna, zassała jego skórę, przegryzając ją co chwilę.
- Nathalie… - Evan odetchnął ciężko. Jej kolano było zdecydowanie w złym miejscu. Wiedział, że dłużej tak nie pociągnie. Dojdzie do czegoś tej nocy, nie skończą po prostu przytulając się w łóżku.
Czy tego chciał? Cóż, Price był przede wszystkim facetem, też miał swoje potrzeby, których i tak bardzo długo nie spełnił. Wiedział, że Nathalie nie jest niedoświadczona, robiła to z Joshem Fallonem na wycieczce szkolnej w którejś licealnej, ale wiedział też, że nigdy nie zależało jej na Joshu, po prostu ją pociągał, a po tygodniu się sobą znudzili. On traktował ten związek zbyt poważnie, koniec końców Fanning także podchodziła do niego bez żartów. Oboje zadecydowali poczekać na odpowiedni moment. Evan poczuł, że ten moment właśnie nadszedł.
- To moje imię, skarbie – wymruczała, zdejmując koszulkę chłopaka z jego umięśnionych ramion. Nie protestował, co więcej, nie był jej dłużny, bo sukienka Nathalie podzieliła los jego koszulki.
 Zeszła z pocałunkami jeszcze niżej, co chwila zostawiając gdzieś malinkę. Uśmiech pojawił się na ustach Evana, kiedy dziewczyna zaczęła bawić się guzikiem jego spodni. Schodząc z kanapy, uklęknęła przed nim. Och, zatem miała więcej doświadczenia, niż myślał. Niemniej nie poczuł żalu, prędzej ekscytację. Chciał wiedzieć co będzie dalej, a scenariusz w głowie ułożył sobie tylko jeden. Dosłownie nie wiedział co powiedzieć, gdy jego piękna, seksowna dziewczyna podniosła się na równe nogi. Planowała to, czy zawsze miała na sobie koronkową bieliznę? Cholera. Poruszała się z taką gracją. Niewinna, mała Nathalie Fanning. Nie, Nathalie nigdy nie była niewinna.
 – Chodź. – Ujmując dłoń Evana, poprowadziła go do sypialni. – Chyba nie chcemy rozwalić kanapy.
Dopiero po chwili oprzytomniał. Chciała dowodzić? O nie, nie z nim takie numery. Założył ręce na piersi, przekrzywił głowę i przyjrzał się dziewczynie dokładnie. Cała tylko jego. Evan chciał, żeby to trwało wiecznie. Ich uczucie miało się nigdy nie wypalić. Wierzył w to.
Zrobiwszy krok w jej kierunku, ujął obie dłonie Nathalie i przycisnął dziewczynę do ściany. Przy okazji uniósł ręce w górę, a już pierwszy pocałunek w szyję sprawił, że jęknęła. Zamierzał doprowadzić ją do prawdziwego, gardłowego krzyku. Uśmiechnąwszy się, rozpiął stanik, który opadł na ziemię. Miała idealne piersi, które w okamgnieniu obsypał mokrymi pocałunkami. Podobny los spotkał jej brzuch. Tak jak ona wcześniej, padł na kolana. Bawił się tylko. Pozbył się jej koronkowych majtek, ale nawet tam nie spojrzał. Wolał wstać, cmoknął jej usta i nieznacznie skinął na łóżko.
- Kochaj się ze mną – wyszeptał jej na ucho, następnie przegryzając jego płatek. Nie chciał tylko seksu. Chciał, by ta fizyczność stała się pieczęcią ich uczucia do siebie. Bo mu zależało. Bo wiedział, że nigdy nie pokocha nikogo tak bardzo, jak pokochał Nathalie Fanning.
*~*
- Nikt nic nie wie. –  Chuck westchnął ciężko, przecierając twarz dłońmi.
Był już zmęczony i na takiego właśnie wyglądał. Dawno nie spędził całego dnia przy komputerze, dlatego zaczerwienione, podkrążone oczy trochę przerażały, przy okazji odrobinę martwiąc Colleen. Ale rozumiała dlaczego tak bardzo się poświęcał. Wtedy odniosła wrażenie, że mogłaby zacząć go podziwiać. Nieugięty, żądny informacji nie zrażały go labirynty niejasności oraz ślepe uliczki, w których bez przerwy lądowali.
- To Internet, Chuck – powiedziała pewnie – znajdziesz tu wszystko, tylko nie to czego potrzebujesz. – Odparł krótkim, kpiącym uśmiechem. I znów przeniósł wzrok na karty w przeglądarce. Nic innego nie interesowało Chucka w tamtej chwili. Był w pełni skupiony.
- Powiedz mi co już mamy. – Colle powoli traciła siły, jednak  nie żałowała swojej decyzji. Mieli to do siebie, że oboje byli wybitnie ciekawskimi, upartymi osobami.
- Dziewiątą, muszę zamknąć. – Wstając z krzesła, położyła dłoń na ramieniu chłopaka. – Chuck, musimy iść. – Prychnął na jej słowa.
On nie planował zmarnować ani sekundy. Musiał próbować, szukać, węszyć. Musiał znaleźć mamę, dowiedzieć się o co chodzi, czuł się chory, gdyż przepełniała go niewiedza. Jakby nagle stał się cholera niewidomy! Błądził, nie znał miejsca, w którym się znajdował. Zawsze tak było, w święta, gdy nie miał pojęcia jakie prezenty dostanie, kiedy rodzice rozmawiali o „dorosłych sprawach”, a nawet podczas głupiej gry w kalambury, nie mogąc wpaść na pomysł. Tajemnice i niespodzianki nie były dla niego.
- Chyba żartujesz. Colleen, jeśli tego nie skończę…
- Przyjdziesz jutro i będziemy sprawdzać dalej, Chuck, wstawaj, bo użyję przemocy!
- Jasne, już się boję… au! – Niepewnie potarł ramię, w które oberwał książką od ekonomii. – Porąbało cię, wariatko?! – Nic nie odpowiedziała. Po prostu podeszła do wieszaka, gdzie wisiał jej prochowiec i zgasiła światło w czytelni. Chłopak wyszedł z pomieszczenia po chwili. Miał naburmuszoną minę.
- Nie obrażaj się. – Rozśmieszył ją trochę swoim dziecinnym podejściem. – Wiemy, że była w Luizjanie, gdy wyjechała z Nowego Jorku, później widziano ją znowu tutaj, przy stadionie Metsów. Wróciła do domu chociaż na chwilę? – Pokręcił przecząco głową, a potem poprawił czapkę na głowie. Wyglądał na nieźle zamyślonego, trochę przygaszonego. To musiało być na Chucka okropnie trudne i Colleen zdawała sobie z tego sprawę. – Przepraszam, wiesz, że nie mam wyczucia. Jeśli zacznę mówić coś krzywdzącego w tej kwestii czy… - Uśmiech ozdobił jego buzię, a potem zarechotał.
- Nie musisz. Poza tym dogryzanie stoi na porządku dziennym w naszym wypadku i... – Wzruszył ramionami. – Nie oczekuję od ciebie współczucia, delikatności, nie oczekuję od ciebie niczego, co wiąże się z pozytywnymi emocjami.
 „Nie oczekuję” – ten jeden zwrot dźwięczał w jej głowie praktycznie bez przerwy. Nie oczekiwał. Ale czy tego chciał? Czy miał ją za całkiem nieczułą? Nie była taka! No dobrze, czasem zdarzało jej się powiedzieć o dwa słowa za dużo, ale ranili siebie nawzajem. Pięknym za nadobne, jak to mówią, lecz w tej sprawie musiała zaprzestać. Moralność nie pozwalała jej postąpić inaczej.
- To dobrze, Hallden – palnęła tylko, podając chłopakowi jego czarną, skórzaną kurtkę, którą zostawił przewieszoną przez krzesło. – W sumie możesz już sobie iść. Zamknę okna, w nocy ma padać.
- Poczekam. – Usiadł na biurku i przyglądał się temu, jak Colleen przeciska się między regałami, by dostać się do okien. – Odwiozę cię.
- Stać mnie na taksówkę. – Zbyt często to robił. Zaczęła powoli przyzwyczajać się do przedniego siedzenia w jego aucie.
- Wiszę ci przysługę za to nie wsypanie mnie przed Evanem, proszę, nie mów,  że przypomnisz się w przyszłości i po prostu wsadź swój tyłek do mojego samochodu.
- Niech ci będzie. – Z westchnieniem stanęła przed nim gotowa do wyjścia. – Wytłumacz mi tylko jedno.
- Mhm – wymruczał, kiedy wyszli już na zewnątrz.
Wieczór był chłodny, ale urokliwy. Ogólnie wieczory miały coś w sobie, przynajmniej Chuck tak sądził. Uwielbiał gdy słońce schodziło z nieba, dając księżycowi pełne pole do popisu. Wszystko dookoła robiło się mroczne, klimatyczne, najzwyczajniej w świecie piękne. Często spacerował wtedy po mieście, ubierał słuchawki i szedł przed siebie. Tak, całodobowe bary okazały się jego stałymi miejscami odwiedzin. Nie pił dużo alkoholu. Zdarzało się, że po prostu wpadał posiedzieć, zamówić pepsi, posłuchać rozmów nietrzeźwych ludzi. Chuck był dziwny. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz nigdy nie przeszkadzała mu jego dziwność, inaczej, on sam nazywał się wyjątkowym.
- Dlaczego nie mogłeś załatwić tego w domu? Zaczynam wierzyć, że naprawdę potrzebowałeś mojej pomocy. – Zachichotała, przez dobrą minutę walcząc ze starym zamkiem przy drzwiach biblioteki.
- Nie mamy neta od kilku dni przez jakieś beznadziejne remonty budynku. Nie łudź się, Colle, nie jesteś mi do niczego potrzebna.
- Jasne. – Wywróciwszy oczami poprawiła płaszcz na sobie.
- A chciałbyś być mi potrzebna? – zapytał z nutką rozbawienia w głosie, przy okazji otwierając drzwi ze strony pasażera, co dziewczynę całkowicie zbiło z tropu. Niemniej niepewnie wsiadła do auta.
Czy chciała być mu potrzebna? Cóż, Colleen od zawsze uważała, że ona i Chuck często działają zależnie od siebie nawzajem. Jakby zataczali idealnie zgraną pętlę nienawiści. Mówili to, co chcieli usłyszeć. Robili to, co chcieli zrobić. I może wiele ich dzieliło, jednakże nie zdawali sobie sprawy z faktu jak dużo ich łączy.
- Jestem ci potrzebna, Chuck. – Zapięła pasy, zerkając kątem oka na chłopaka, który zajął swoje siedzenie i odpalił auto.
- Jesteś? – Nie powiedział tego na głos, ale zaskoczyła go tym stwierdzeniem.
- Tak myślę, że beze mnie popadłbyś w samouwielbienie. – Zrobiła zabawną minę, przenosząc wzrok na jego buzię. – Doceń to, Charles! – Parsknął szczerym śmiechem. Miała rację. Była mu potrzebna, chociażby dlatego, że kogoś drażnić musiał. Wtem poczuł jak Colle zdejmuje czapkę z jego głowy, a gdy zobaczył, iż ukrywa ją w swojej torebce, uniósł jedną brew.
- Co ty czynisz, kobieto?
- Sprawiam, że nie będę miała ochoty smażyć frytek na twojej głowie. Nie masz czapki, masz szampon. Czy kupić ci jakiś ładny razem z żelem pod prysznic na urodziny? Tak, to będzie sugestia. – Obrażała go, a ten tylko śmiał się w najlepsze. Nigdy nie brał komentarzy dziewczyny do siebie.
- Nienawidzę cię, wiesz?
- Wiem. – Nic więcej nie powiedziała, oparłszy się o szybę.
Jechali w ciszy, wsłuchując się w ruch uliczny. Nowy Jork tętnił życiem, człowiek czuł tam, że nie wegetuje, a idzie przed siebie prawie tak prędko, jak czas ucieka. Było im dobrze. W tamtej chwili oboje czuli wszechogarniający ich spokój. Może Chuck potrzebował osoby, z którą podzieli się swoimi znaleziskami odnośnie tej całej sprawy? Może Colleen miała dość bezczynnego siedzenia, ale zbyt mało odwagi, by zabrać się za cokolwiek sama? Może byli sobie naprawdę bardzo, bardzo potrzebni? Oboje utonęli w myślach, a po chwili zastanowienia chłopak gwałtownie zahamował.
- Boże, co się dzieje?! – Uniosła się Colle, przysłowiowo czując serce w gardle.
- Mówiłaś, że wróciła na chwilę. Ktoś widział ją przy stadionie Metsów! – Zaczął wycofywać, wreszcie skręcił i pokierował się w stronę Queens. – Kiedy to było, Colleen?!
- Nie pamiętam, Chuck, co planujesz, ej! – Momentalnie się ożywiła, zaciskając dłonie po obu stronach fotela.
- Kilka lat temu… Głupia sytuacja, w ostateczności stwierdziłem, że mama umarła – wpadł w słowotok, mówił zdecydowanie zbyt szybko – ale tata zapewniał, że widział się z nią. Że nie może z nami być, ale żyje i… Colleen, zapomniałem o tacie! – Zaczął się śmiać typowo histerycznym śmiechem. Wyglądał jak pobudzony wariat, który dopiero co uciekł ze szpitala psychiatrycznego.
- Uspokój się. – Niepewnie ułożyła dłoń na jego kolanie. – Zawieź mnie do domu, połóż się spać, jutro porozmawiasz z…
- Nie. Zrobimy to teraz, cholera, nie możemy marnować czasu!
- Chuck. Jesteś przemęczony. Powinieneś odpocząć. – Pokręcił przecząco głową.
- Jesteś naiwna jeśli myślisz, że teraz zasnę. – Wzdychając ciężko założyła włosy za uszy. Nie miała prawa mu zabronić.
*~*
Colle obserwowała pomieszczenie z ogromną dokładnością. Nigdy wcześniej tam nie była, nawet nie próbowała wyobrazić sobie tego miejsca, ale mogła stwierdzić jedno – było przytulne i może w innych okolicznościach nie czułaby się tam jak włamywacz. Jasne ściany, ciemne meble, kafelki na podłodze, poobklejana „naklejkami dzielnego pacjenta” lodówka, stół gdzieś z boku. Ładna, schludna kuchnia. Cały dom wyglądał ładnie, schludnie i rodzinnie. Chciało się tam wracać. Oczami wyobraźni widziała, jak szesnastoletni Chuck rzuca buty i plecak przy wejściu, jak siada z tatą przy obiedzie, marudząc na nauczycieli, jak razem oglądają sport w telewizji. Zapędziła się trochę, ponieważ chwilę później miała w głowię wizję takiego małego dzieciaczka, wpadającego w ramiona mamy. Znała jego mamę z widzenia, ponieważ to ona odbierała go z przedszkola, gdy byli jeszcze mali. Mówiła jej grzeczne dzień dobry, gdy przy okazji spotkały się w Tesco podczas piątkowych zakupów. Kiedyś nawet naskarżyła kobiecie, że Chuck uciął jej kosmyk włosów na zajęciach plastycznych. Pamiętała ją jako wiecznie uśmiechniętą i pełną werwy. Chłopak był do niej strasznie podobny, a gdy teraz dostała porównanie – swojego ojca nie przypominał wcale.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk stawianych na blacie kubków z herbatą. Mężczyzna chyba dziesięć razy upewniał się, czy przypadkiem nie mają ochoty na coś słodkiego, ale oboje zaprzeczali. Colle odniosła niebłędne wrażenie, iż Chuck w takiej chwili nie przełknie nawet kawałka… czegokolwiek.
- Nie powiem, trochę mnie zaskoczyliście. Jest przed dziesiątą. To poważne? – Wreszcie usiadł naprzeciw nich i silił się na uśmiech. Był całkiem przystojny, jak na czterdziestopięciolatka. Miał ciemne włosy, jasną karnację, wesołe, zielone oczy i pełno zmarszczek mimicznych. Nie był tak szczupły, jak Chuck, ale nie był też wybitnie rosły. Był… normalny. Przynajmniej tyle mogła stwierdzić dziewczyna na pierwszy rzut oka.
- Właściwie… to może cię trochę zdezorientować, ale…
- Przypomnij mi, jak masz na imię? – Zwrócił się do Colle, która wręcz natarczywie wpatrywała się w parującą herbatę.
- Colleen, ale może mi pan mówić Colle.
- Jaki pan, po prostu Nick, czuje się taki stary kiedy…
- Tato, Colleen, proszę, skupcie się. – Na twarz dziewczyny wpłynął półuśmiech. Chuck był zdecydowanie zbyt znerwicowany. Chcąc dodać mu otuchy, tak jak w aucie, ułożyła dłoń na jego kolanie. Nick zauważywszy jej gest niemal zaklaskał. Zawsze chciał żeby jego syn znalazł sobie odpowiednią dziewczynę, to znaczy chociażby nie wyzywająco ubraną, jak poprzednie. Bo ona była jego dziewczyną, prawda? Przynajmniej w ten sposób odebrał ich relację. Pomyślał, że Chuck i Colleen są po prostu parą.
- No dobrze, co się więc stało? – Mężczyzna zabrał się za swoją herbatę, którą wpierw osłodził.
- Umn… - Chuck nie umiał złożyć porządnego zdania. Nie przyznał się, jednak drobna ręka Colle naprawdę wiele dała, szczególnie gdy powoli, chyba nawet podświadomie gładziła kciukiem materiał jego spodni. Nie byli nawet przyjaciółmi, jednak działali w jednej sprawie i bardzo doceniał wsparcie dziewczyny. – Chodzi o mamę.
- O mamę – powtórzył Nick. Nagle jakby się spiął. Nie lubił tego tematu. – Charles…
- Tato ja wiem. Ja wszystko rozumiem, ale… nie mam na myśli jej zniknięcia. – Te słowa ledwie przeszły przez gardło młodego Halldena. – Mam na myśli to, co było przedtem. – Chuck doszedł do wniosku, że źle się za to zabrali. O roku dwa tysiące dwa i potem wiedział już chyba wszystko. Znał zakończenie, znał rozwinięcie, nie znał wstępu. Nick natomiast wyglądał wtedy, jakby ktoś uderzył go w twarz. Zacisnął ręce w pięści. Był porządnie zmartwiony. Przecież Chuck nie mógł dowiedzieć się sam…
- To znaczy? – Postanowił udawać, iż o niczym nie wie. Jakby ta cała sytuacja nigdy nie miała miejsca. – Dlaczego w ogóle pytasz, mówiłeś, że skończyłeś.
- Czy pana żona pochodziła z Nowego Jorku? – wypaliła wreszcie Colle. Musieli wiedzieć o niej wszystko. Przynajmniej tak wyczytała w tych detektywistycznych książkach. Żeby poznać mordercę, najpierw trzeba poznać ofiarę, podejrzanych, osoby zamieszane. Ona była ich jedynym punktem zaczepienia.
- Dzieci… to naprawdę…
- Tato, czy mama urodziła się w Nowym Jorku?
- Nie – powiedział po chwili milczenia – pochodzi z Charlotte. Więcej nie wiem, więc więcej wam nie powiem. Kurde, zrobiło się naprawdę późno. Miło było, ale myślę, że powinniście już iść.
Byli pewni tego, że Nick coś urywa. Więcej niż pewni, jednak nie zamierzali naciskać. Chuckowi zależało na tym by on nie zadawał pytań. Nie chciał mieszać więcej osób w sprawę z listą, z tego powodu, wedle sugestii mężczyzny, po prostu wyszli.
Nic nie mówili do momentu odpalenia samochodu. Wreszcie spojrzeli po sobie z westchnieniem.
- To było dziwne – powiedziała Colle. Czuła lekki niepokój. Nie chciała wracać jeszcze do siebie, bo wiedziała, że nie zastanie Penny w mieszkaniu.
- Zbyt dziwne. Nie przemyślałem tego. Mogłem jechać tam jutro i zadać jakieś trafne pytania, Boże, on coś wie, ale nie możemy mu powiedzieć.
- Jasne, że nie. I tak wie już zbyt wiele osób. – Chuck tylko jej przytaknął.
- Colleen…
- Tak? – Spojrzawszy w jego kierunku, zrobiła pytającą minę.
- Dzięki. Naprawdę dzięki.
- Za?
- Za wparcie. Nie musiałaś, ale i tak…
- Nie ma sprawy, nie kończ. – Obróciła głowę, czując na polikach lekki rumieniec. No właśnie, nie musiała i miała wielką nadzieję, że Chuck o tym nie wspomni. – Po prostu mnie odwieź.
*~*
Tamtej nocy wszystko działo się dla Nicholasa szybciej. Od razu gdy samochód Chucka zniknął w gwarze miasta, on pobiegł do salonu, otworzył szafkę, w której trzymał dokumentację i sprawdził wszystkie papiery raz jeszcze. Jego serce biło tak szybko, jakby miało zaraz opuścić pierś. Czuł się zobligowany do ukrywania przed chłopakiem prawdy. To dla jego dobra – tłumaczył sobie w głowie. Przecież nigdy w życiu nie chciałby go skrzywdzić.
Wylał niedopite herbaty, przetarł blat, rozejrzał się po kuchni. Nie zostawili tam nic swojego. Dobrze, miał przynajmniej pewność, iż nie wrócą. Przeszedł się po domu. Sprawdził każdy jego zakamarek. Ci ludzie byli jak robaki. Ukrywali się, by w najmniej spodziewanym momencie wyskoczyć i zaatakować. Pusto. Został w domu sam. Zamknął wszystkie okna. Mógł spokojnie wyciągnąć broń. Miał na nią pozwolenie. Dwie wiatrówki, kilka zwyczajnych pistoletów o niewielkim kalibrze, dubeltówka... Zabrał je na górę do sypialni. Ukrył pod łóżkiem. Wiedział, że to się zaczęło. Wiedział, że Joker zaczął trzecią turę, gotów zniszczyć tych, których nie zniszczył dziesięć, a nawet dwadzieścia lat temu.
Tak. To była pierwsza noc od naprawdę dawna, gdy Nicholas zamknął drzwi frontowe na klucz.
*~*
Tura piąta
„Rzuć kośćmi”
To trwało zdecydowanie zbyt długo. Wiedziała, że mogłaby wydostać się z budynku szybciej, ale prawdę mówiąc wolała dać jej fory. Jeśli „gówniara” myślała, że powaliła Rachel Lancaster zdecydowanie przeceniała swoje możliwości. Nawet Peter nie był w stanie jej zniszczyć, chociaż próbował wiele razy. I jak skończył?
Kobieta zaśmiała się pod nosem, gdy wreszcie udało jej się rozpracować zardzewiały zamek. Rozejrzała się po mieszkaniu raz jeszcze, oblizała spierzchnięte wargi i poprawiła opatrunek na już zaschniętej ranie. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli ją złapią pójdzie siedzieć i to nie na krótko, za taką liczbę morderstw ponad wszelką wątpliwość czekał ją dożywotni pobyt w wiezięniu, ale nie mogła zaprzestać. Przez wiele lat to stało się jej codziennością, a teraz, gdy przeżyła już czterdziestą wiosnę, głupotą byłoby złożenie broni.
No właśnie, Rachel musiała zdobyć broń, odzyskać telefon, no i najważniejsze… Wrócić do gry. Straty nie były ważne, nie dla kobiety, która nie miała już nic do stracenia.
Sama nie wiedziała co to dokładnie było, ważne, że było łatwopalne dlatego polała jakiś śmierdzącym płynem niemal każdą rzecz w pokoju, a potem, jakby nigdy nic, wyciągnęła papieros z tylnej kieszeni swoich startych jeansów. Oparłszy się o futrynę drzwi, Rachel wzięła głęboki oddech. Zaciągnęła się raz, może dwa razy, a obracając się na pięcie puściła z dymem całe pomieszczenie, całe siódme piętro kamienicy, wypłoszyła z niej mieszkańców, a sama, jakby nigdy nic wyszła tylnymi drzwiami. Nie martwiła się o odciski palców.  Nie po to razem z Peterem przypalali sobie opuszki, by teraz miała przejąć się taką błahostką.
Peter… Nie był jej bliski, żałowała tylko straconego pistoletu, jego komórki, no i najważniejszego – Rachel żałowała listy. Na szczęście nie była na tyle głupia, by nie przewidzieć śmierci, bądź zdrady swoich współgraczy. Zapamiętała cel, na którym chciała się skupić najpierw. N.F.23., jednak to zemstę Rachel zawsze stawiała na pierwszym miejscu.
Znikając w tłumie ludzi wręcz kłębiących się na lotnisku New York JFK, upewniła się, że wtapia się w towarzystwo. Jak to Bronx, nikt nie zwrócił na Rachel najmniejszej uwagi. Kobieta wyciągnęła z kieszeni bluzy pieniądze. Oczywiście, dziewczyna ukradła jej portfel, ale Rachel zawsze trzymała kilka blaszaków osobno, tak na wszelki wypadek. Wrzucając drobne do automatu, podciągnęła jeden rękaw. Liczby wytatuowane na przedramieniu. To było ważne, przynajmniej w tamtej chwili się przydało, bo Rachel nie miała zbyt dobrej pamięci, a cyferki zapamiętywała ze szczególną trudnością. W ostateczności wykręciła numer, a gdy osoba po drugiej stronie odebrała, na usta kobiety wpłynął delikatny uśmiech.
- Stęskniłaś się za mną, Andy? – Zarechotała siarczyście. – Widzisz to nas różni. Może masz w sobie krztę moralności, ale ja jestem skuteczniejsza. Niemniej nie przestrzeliłaś mi łba. Możemy się więc dogadać.
- Chyba śnisz. – Ten brytyjski akcent tak bardzo ją irytował. Słysząc, że Andrea zamyka drzwi za sobą, próbowała przez gwar panujący po drugiej stronie dojść do tego, gdzie się kryje. – Nie zaszantażujesz mnie. On też tego nie zrobi.
- Dobre sobie, księżniczko. Nie chcę cię szantażować. Albo mi pomożesz, albo cię znajdę i zabiję. – Szepnąwszy, opuściła powieki. Wiele osób rozmawiało gdzieś w tle, słyszała stukot obcasów, słyszała dźwięk miksera, uspokajającą muzykę.
- Nie wiesz gdzie jestem. – Andrea nie była pewna swoich słów. Głos jej zadrżał.
- Jesteś na Brooklynie. – Wytężyła swój słuch do granic możliwości, korzystając z tego, że dziewczyna milczy. Lecz uświadczyła się w swoich przypuszczeniach, dopiero gdy ten chichot dotarł do jej uszu. – One Water Street, Brooklyn, Nowy Jork, Stany Zjednoczone tak ściślej. – Rachel znów się zaśmiała, ponieważ oddech dziewczyny przyspieszył. – Nie ukatrupię cię od razu. Jednak wiesz, jak bardzo brzydzi mnie zdrada, Andy. Będę słuchać twoich jęków, obdzierać ze skóry, śmiać się jak wariatka…
- Jesteś popieprzona…
- Dziękuję, księżniczko, a teraz zmieńmy temat. Za twoją śmierć pieniędzy nie dostanę. – Wzięła głęboki oddech, naciągając kaptur na czoło. – Załatwimy to dzisiaj wieczorem. Wiem, że tam jesteś, że z nim rozmawiasz. Dowiedz się wszelkich konkretów. F.D.46. to wylewna osoba. Zadzwonię za godzinę. Nawe nie waż się uciekać, wiesz, że cię znajdę. Hm, to moja praca. – Odwiesiła telefon. Rachel Lancaster siedziała w tym bowiem od dwudziestu lat. To znaczy o dwadzieścia lat za dużo.
*~*
- Dobra, wyluzujcie, jesteśmy tu razem i nic nie może tego zepsuć. – Evan potarł twarz, po raz kolejny biorąc głęboki oddech. Doliczył do dziesięciu chyba siedem razy, w sumie to doliczył do chyba siedemdziesięciu, ale nie to było wtedy najważniejsze. Najważniejsi byli Colle i Chuck, którzy nie mogli przestać się kłócić.
Nikt nie wiedział o co im poszło, prawdę mówiąc uczestnicy jatki także nie umieli wskazać powodu. Najważniejszy okazał się fakr, iż się nienawidzą i w rzeczonej chwili muszą koniecznie wyrazić ogromne poirytowanie swoją obecnością. Chuck czepiał się o wszystko, wedle niego Colleen nawet chodziła w głupi sposób, cóż, ona zaręczała, że parodią jest to, jak Chuck oddycha. Oczywiście nie obeszłoby się bez rękoczynów. Dźgali się w boki, nadeptywali na buty. Jak dzieci. Dwójka przedszkolaków ujadających „bo tak”. Bo ty jesteś chłopak, ja jestem dziewczyna, a my się nie lubimy. Przynajmniej na tym poziomie intelektualnym postawiła swoich przyjaciół Penny. Miała dość niemal tak bardzo jak Evan.
Penny Faye rzadko odwoływała swoje obowiązki. Tamtego wieczoru zrobiła wyjątek, by móc wyjść z przyjaciółmi na drinka, do kina, pobawić się trochę. Niestety Colle i Chuck zniszczyli całą atmosferę błogości. Lecz kiedy usłyszała latające w powietrzu „kurwy”, jęknęła ze złością. Penny miała strasznie słabą głowę, a te kilka kieliszków odbiło się na jej już nie tak stoickim spokoju.
- Wiecie co? Jesteście siebie warci. Zadzwońcie, jak dojrzejecie. – Wstając z krzesła, kopnęła jego nogę i po prostu dumnie ruszyła w stronę wyjścia.
- Wasza wina - fuknął Sam, chichrając się, jakby ta sytuacja z tragicznej stała się zabawną. Najbardziej zdenerwowana okazała się chyba Nathalie, zakładająca ręce na piersiach. Evan już nawet nie starał się wyrazić opinii, z miną męczennika po prostu dopił swoje piwo. Nigdy nie był zwolennikiem drinków.
- Zadowoleni?! – Fanning omotała wzorkiem dwoje blondynów, patrzących z obrażonymi minami wszędzie tylko nie na siebie nawzajem. – Halldena jeszcze rozumiem, to facet, faceci są głupi, ale ty Colle? – Colleen tylko prychnęła.
Nie zachowała się dobrze, to fakt. Była dziecinna, ponieważ zniżała się do poziomu zaczepiającego ją Chucka, ale nienawidziła tego tonu Nathalie. Jakby wlepiając w nią swoje oczy mówiła: „Nie tak cię wychowałam”. Nieraz czuła się od Fanning gorsza, ba, bez przerwy się taka czuła, dlatego jej pełen wyrzutu oraz wyższości ton doprowadzał Colleen do szewskiej pasji. Nawet Luke go wyczuł. Jakby Nathalie starała się podporządkować sobie Colleen.
Zostali w barze w piątkę wciąż milcząc, podczas gdy Nathy wybiegła na zewnątrz. Miała nadzieję jeszcze złapać Penny i przekonać ją, że sytuacja poprawi się, gdy pójdą do kina. Tam przynajmniej Chuck i Colle nie będą ujadać – pomyślała.
Dostrzegła jej drobną sylwetkę na przystanku autobusowym kilka stóp dalej. Była skulona, pocierała swoje ramiona. No tak, jedynie sweter nie był dobrym wyjściem w tak chłodny wieczór. Penny tego po prostu nie przemyślała.
- Poczekaj! – krzyknąwszy, podbiegła do przyjaciółki i uśmiechnęła się pobłażliwie. Spojrzała na dziewczynę z góry, podając jej swoją kurtkę. Faye nie pogardziła ubraniem. I tak pożyczała sobie ciuchy z przyjaciółkami, a wiedziała, że Nathalie ogrzeje Evan.
- Spoko, szczerze mówiąc szukałam pretekstu żeby się wyrwać – odparła szybko Penny. Nie chciała by Fanning przekonywała ją do dalszego przesiadywania w barze. Nie była zbyt towarzyska. Wolała wrócić, doprawić swoją słabą głowę ginem i położyć się spać. No bo skoro i tak miała mieć kaca? Poczekałaby w samotności na powrót Colle, której konic końców była wdzięczna za pretekst do ucieczki.
- Nie, Penny, proszę. To nasz wspólny wieczór. Jesteśmy tu razem, wszyscy!
- Dzięki, ale jestem potrzebna na uniwerku.
- Kochanie, jest po dziewiątej…
- Co nie znaczy, że kujony wtedy śpią. Nathy, doceniam, po prostu… Idę sobie. Przeproś ode mnie Evana.
 Fanning jeszcze przez moment wręcz z niedowierzaniem patrzyła, jak Penny wsiada do autobusu. Była zdezorientowana i odrobinę zraniona. To nie tak, że próbowała nimi dyrygować, a może dokładnie tak? Owszem, Nathalie była władcza, a gdy przyjaciółki nie robiły tego, czego od nich oczekiwała, okropnie się irytowała.
Penny była natomiast diametralnie różna. Nigdy nie lubiła dowodzić, ale nie znosiła też, gdy ktoś próbował dowodzić nią. Była feministką, kobietą renesansu, chciała się rozwijać. Wedle niej taka monarchia w przyjaźni równała się z zacofaniem – powrotem do średniowiecza. Nie planowała jednak denerwować Nathalie. Wolała zająć się sobą, a gdy weszła do mieszkania dzielonego z Colle, aż odetchnęła z ulgą.
Nie było duże. Miało w sobie dwa ciasne-ale-własne pokoiki, kuchnię połączoną z małym salonem i jedną łazienkę, jednak czego potrzebowały dwie studentki, które same pracowały na swoje utrzymanie? Penny bardzo lubiła to mieszkanie z widokiem na niemal cały Brooklyn. Inaczej. Penny po prostu bardzo lubiła Nowy Jork. Zupełnie różnił się od jej rodzinnego Denver. Ciągły ruch, życie do przodu. Mieszkanie tam było jak wyścig z czasem. Człowiek ciągle trzymał rękę na pulsie kulturalnego wszechświata. Jednak czasami myślała, iż to nie dla niej, ale chciała wyjechać z domu, chciała zacząć od nowa i zaczęła. Była dumna z tego, co udało jej się osiągnąć i tego, jak świetnych przyjaciół znalazła.
Poczuła się beznadziejną przyjaciółką. Może powinna zadzwonić i przeprosić za swoje zniknięcie? Już miała chwycić za telefon, gdy jej uwagę przykuło coś szczególnego, mianowicie otwarte okno w kuchni. Penny dałaby sobie głowę uciąć za to, że je zamknęła! Może Colleen? Tak, przecież mieszkały we dwie, a Colle nie musiała informować jej o tym, że otwiera okno! Bardziej zmartwiłaby się chyba nawet gdyby pytała ją o zgodę lub coś w ten deseń.
Penny zaśmiała się sama do siebie, otwierając lodówkę. Wyciągnęła z niej piwo którym planowała się doprawić, bo ginu przecież pozbyły się dwa weekendy temu wszystkie trzy.
To nie trwało długo. Rozbawiona Penny przechadzała się po mieszkaniu. Obracała się w kółko powoli, stawiała kolejne kroki bosymi stopami, a gorzki, zimny trunek rozlewał się po jej podniebieniu. Była pijana. Świat widziała w zupełnie inny sposób, jakby malowany farbami. Co chwilę w zasięgu jej wzroku pojawiała się kolejna rzecz, co chwilę odnajdywała w sobie samej kolejną emocję. Przez chwilę była melancholijna, później śmiała się do rozpuku, by w ostateczności westchnąć z błogością. Cała ta sytuacja okazała się jej własnym, małym niebem. Pustka wypełniana kolejnymi łykami. To jak chłodny metal puszki dotykał jej rozgrzanych warg. Podjęła decyzję, niby niewielką, jednak samodzielną. Napuściła wodę do wanny, przy okazji wlewając tam odrobinę za dużo różanego płynu. Jego zapach był tak zwodzący. Tępym wzrokiem po prostu wpatrywała się we flakonik, a gdy poczuła, że potrzebuję jeszcze więcej relaksu, stanęła przed lustrem.
Okulary uderzyły o ziemię, ale się nie roztrzaskały. Po prostu upadły, niemniej Penny nie przejęła się tym szczególnie, gdyż ich los podzieliła kurtka Nathalie. Następny był ten gruby, wełniany sweter, a w ostateczności i sukienka spotkała się z zimnymi kafelkami. Jej materiał był podobny do muślinu, idealnie podkreślał szczupłą sylwetkę Penny, ukrywaną pod warstwami ubrań. Wreszcie stała przed lustrem w samej bieliźnie. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Odniosła wrażenie, że to nie ona jest w lustrze. Jakby stała tam zupełnie obca osoba. Dlatego pokonała odległość dzielącą ją od zwierciadła, delikatnie wystawiając dłoń. Nie, to wciąż było lustro, bo ona wciąż była w mieszkaniu sama. Uśmiech zniknął z twarzy nietrzeźwej dziewczyny, gdy rozebrała się do naga. Ze skupieniem rozpuściła włosy, pozwalając by opadły na jej gołe łopatki wedle własnej koncepcji.
Napiła się po raz ostatni, przyjrzała się sobie samej. Była pełna sprzeczności. Niezrozumienia. Penelope Faye nie wiedziała już czego chciała. Potrzebowała odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Potrzebowała tylko odpocząć.
Wchodząc do wanny, poczuła jak gorąca woda okala jej ciało. Była już na skraju. Nie wiedziała czym jest rzeczywistość, czym jest wyobraźnia. Na skraju jawy i snu po prostu opuściła powieki, złapała oddech. To był ostatni oddech. Cudza dłoń owinęła się wokół jej szyi. Poczuła silikonową strukturę, ale wiedziała, że to dłoń. Nie próbowała długo wierzgać. Myślała, że śni, ale czy śniła? Wreszcie poruszyła nogą. Rzeczywisty ból spowodowany uderzeniem o kafelki sprawił, iż robiła to dalej. Po prostu kopała, aby opaść z sił. Wypuściła całe powietrze, którego nałykała się przed zanurzeniem. Wtem poznała wszelkie odpowiedzi. Wiedziała, że to nie był sen, a obca osoba stała wtedy przed lustrem, wiedziała, że zamknęła okno kuchenne, wiedziała, że popełniła błąd wracając do domu. Wiedziała, że to nie był przypadek. Została zamordowana, zamordowana przez kobietę zdolną do wszystkiego. Lecz jej usta zamknęły się na amen.
Jednak taka jest chyba cena. Dowiadujesz się tego, co cię nurtuje. Pytania egzystencjalne jawią się jako te, na które odpowiedzi są tak proste. Twój ból znika, znika tęsknota, wszelkie troski. Ostatecznie widzisz światło, albo ciemność. I wszystko jest już dobrze. Ciebie to nie obchodzi, ty nie borykasz się z trudem życia. Na twoje miejsce rodzi się dziesięć następnych osób, bo na ziemi żadne miejsce nie może pozostać niezapełnionym. Ci, których pozostawiłeś jednak, ci którzy cię kochali tracą cząstkę siebie. W tamtym miejscu, w ich sercach zostaje puste miejsce po tobie. Oni wciąż pytają, oni wciąż mają wątpliwości, ty wiesz, lecz nie możesz ich rozwiać. Milcz. Milczenie jest złotem, a ty niczym Midas jesteś na złoto skazany.
*~*