Nie był zły. Mogłabym powiedzieć o nim wszystko, ale nie to, że był złym człowiekiem. Może trochę pogmatwanym, szalonym, dziwnym... Potrafił doprowadzić mnie do łez jednym słowem, potrafił wrzeszczeć i rozbijać butelki po whisky o podłogę, potrafił ranić jak nikt inny, bo sam był zraniony. Ale mnie kochał, nie mówił tego często, jednak okazywał jak tylko mógł. Wreszcie pokochał mnie na tyle mocno, by zapomnieć jak bardzo nienawidzi samego siebie i ludzi dookoła. Różniliśmy się na wskroś, niemal pod każdym względem. On był złym chłopcem, ja byłam grzeczną dziewczynką, ale tylko pozornie. Kiedy zostawaliśmy sami, w zaciszu Domu Bazgrołów, w małym miasteczku Crow Cove, gdzieś na końcu świata nie byliśmy już Aspen Barymoore i Jasonem Sullivanem – nieśmiałą córką konserwatorki sztuki, która przyjechała ze Stanów oraz niepoprawnym popaprańcem z plotek rdzennych mieszkańców brytyjskiej zatoki. Stawaliśmy się dwójką zwyczajnych ludzi, którzy potrzebowali choć odrobiny zrozumienia.
I. „Chłopak z Domu Bazgrołów”
Utworzenie pozornie prostych kresek na ścianie zaczęło robić się coraz logiczniejsze, a kolejne pociągnięcia pędzlem w wyobraźni - jasne. Jeszcze sekunda i koniec. I kreski się urywały. Każda z nich miała w sobie coś absorbującego. Pierwsza wyglądała na namalowaną w nerwach. Niedokładnie nabrana farba, niewielka pigmentacja koloru, a część fresku rozcierała się na końcach, dłoń artysty drżała… Kolejna była zaprzeczeniem poprzedniej. Precyzyjna w swoim pociągnięciu, perfekcyjna w prostocie. Następna natomiast, najbardziej niedbała, całkiem odrzucała poprzednie, po prostu je przekreślając. Zwyczajne kreski na ścianie budynku, namalowane czarną farbką. Nic szczególnego – stwierdziłby ktoś, podobnie z resztą jak burmistrz Hudson, z góry skazując kreski na zakrycie, albo potraktowanie rozpuszczalnikiem. Dla mnie jednak one były wyjątkowe, bo były inne.
Potarłszy skostniałe od zimna dłonie, spojrzałam na swój notatnik. Usilnie próbowałam odrysować malunki ze ścian. Owszem, kreski nie były aż tak wielkim wyzwaniem, niemniej ich interpretacja sprawiała, że zaczęłam się zastanawiać kto je namalował. Nie podpisał się. Ciekawe, ponieważ w całym Domu Bazgrołów, pod każdym dziełem widniały choćby inicjały łaknących zapamiętania artystów. Kreski natomiast były tworem człowieka-ducha, w sumie rozważyłam już nawet opcję przypadkowego wandala, który pojawił się, by pokreślić wszystkie inne prace, ale stracił do tego chęci, albo urzekły go ludzkich rozmiarów motyle, wylatujące z wulkanu, które ktoś stworzył tuż obok. Uśmiechnęłam się do swoich myśli i oblizałam spierzchnięte wargi, próbując dojść do tego co było natchnieniem malarza. Drzewa. Może drzewa, może kwiaty, może ludzie, a może po prostu paluszki z makiem, które rozrzucone na posadzce ułożyły się w ten sposób? Bo ponad wszelką wątpliwość po tym świecie chodzili ludzie, którzy malowali paluszki z makiem, skoro Andy Warhol zasłynął prezentując na swoich dziełach zawartość lodówki przeciętnego nowojorczyka.
- Aspen, wciąż tu jesteś?! – Usłyszałam głos mamy, który przedarł się przez dźwięk cicho grającego radia. Słuchała Beethovena, skupiając się na kolejnych pracach z pierwszego piętra.
Eva Barymoore, albo po prostu moja mama zajmowała się konserwacją sztuki od naprawdę wielu lat, ba, od kiedy pamiętam i od kiedy pamiętam zabierała mnie ze sobą, dostając kolejne zlecenia. Nie narzekałam, prawdę mówiąc odpowiadał mi taki układ, ponieważ uwielbiałam doświadczać. Do przysłowiowego życia na walizkach idzie się przyzwyczaić, chociaż czasem człowiek chciałby mieć to jedno miejsce na ziemi, w którym ktoś czekałby na niego z rozwartymi ramionami. My nie miałyśmy takiej bazy. Po śmierci mamy mojej mamy po prostu sprzedałyśmy jej dom w stanie Virginia i żyłyśmy chwilą. Lubiłam to, lubiłam codzienną niepewność, wstawanie z łóżka myśląc: „Ciekawe co tu może się wydarzyć”, choć prawdę mówiąc ostatecznie i tak nic szczególnego się nie działo. Jadłyśmy śniadanie, docierałyśmy do miejsca pracy, a tam spędzałyśmy cały dzień, by około ósmej zamówić do holetu zazwyczaj niedobrą pizzę w najtańszej pizzerii, gdziekolwiek byśmy nie były. Wszystko jednak ma swoje konsekwencje. To również miało, ponieważ zamiast zaprzyjaźniać się, chodzić do szkoły, ja z dnia na dzień coraz bardziej odcinałam się od otoczenia. Czy bałam się ludzi? Nie wiem. W każdym razie mama nigdy nie mówiła dobrze o ludziach, a ja nie miałam powodu, by jej nie wierzyć. Dlatego się zdystansowałam i może nawet trochę zamknęłam w sobie.
- Mówiłam, że na ciebie poczekam! – odkrzyknęłam momentalnie, znów przenosząc wzrok na kreski, które zdawały się być coraz ciekawsze.
- Nie ma potrzeby, zostanę tu do późna! – Westchnąwszy ciężko, tylko skinęłam, chociaż wiedziałam, że mama nie może tego zobaczyć. – Odpowiadaj kiedy do ciebie mówię!
- Dziesięć minut, pozbieram swoje rzeczy i idę!
Dochodziła północ, a Crow Cove – niewielkie, angielskie miasteczko w hrabstwie Devon, nie należało do najcieplejszych miejsc na kuli ziemskiej. Dom Bazgrołów na nieszczęście był nieogrzewany, ale czego miałam spodziewać się po wiktoriańskiej posiadłości, bezczeszczonej przez kolejne pokolenia artystów?
Czym był zatem Dom Bazgrołów? Dom Bazgrołów był miejscową ruderą, zniszczoną przez pożar, położoną niedaleko wrzosowisk, niemalże nad mokradłami. Dom Bazgrołów był takim starym, zawalonym domem, w którym zamiast graffiti, na ścianach pojawiały się ogromne, niesamowite malunki autorów–amatorów. Coś pięknego, magicznego powiedziałabym. Miejsce klimatyczne, jednak zapomniane przez mieszkańców Crow Cove przez wiele lat.
Spojrzałam na malunek po raz ostatni. Czyli nie było mi dane dowiedzieć się więcej, a szkoda, bo te proste do bólu kreski, na tle niesamowitych, artystycznych prac, wręcz krzyczały o moją uwagę. Mogłam wybrać cokolwiek innego – baletnicę z nadwagą na przeciwległej ścianie, albo wielkie czarne maki, sięgające pod sam sufit. Padło jednak na kreski, które tak właściwie nie wyglądały wyjątkowo, ale przez to właśnie były jedyne w swoim rodzaju. Inne niż wszystko.
Od niechcenia wrzuciłam szkicownik do materiałowej torebki i już miałam krzyknąć, że wychodzę, gdy dostrzegłam cień w drzwiach. Zmarszczyłam nos. Nikogo prócz mnie i mamy nie było w Domu Bazgrołów o tej porze. Z resztą i tak mało kto się tam kręcił.
Łoskot spowodowany ciężkimi krokami sprawił, że zaparło mi dech w piersi. Poczułam pewien niepokój, ponieważ Eva Barymoore chodziła lżej, poza tym doskonale słyszałam jak pochłania ją praca, bo skrzypienie drabiny było głośniejsze niż Beethoven. Coś mignęło mi przed oczami. Sen, jakbym znalazła się w śnie, z którego nie umiałam się wybudzić. Uszczypnęłam się w przedramię, miałąm nadzieję, że otworzę oczy, że będę w łóżku, albo przynajmniej w samolocie. Przekonywałam się w duchu, iż zaraz zobaczę przez szybę London Heathrow Airport, ale tak się nie stało. Przełknąwszy głośno ślinę, przyjrzałam się drzwiom. Zrobiłam krok w ich stronę. Wtedy dostrzegłam tę postać. Młody mężczyzna wszedł do środka, a to mignięcie okazało się światłem z jego telefonu. Był wysoki, blady jak niepokryta farbą ściana, a spojrzenie miał nieufne. Zlustrował mnie od góry do dołu, ja zlustrowałam jego i staliśmy tak minutę albo dwie. Nie mam pojęcia, straciłam poczucie czasu. Zmarszczywszy czoło, oblizał dolną wargę, w której błysnął czarny, smukły kolczyk. Chłopak schował komórkę do kieszeni skórzanej kurtki. Czekał aż coś zrobię, ale mnie sparaliżował strach. Nie potrafiłam dobyć z siebie głosu, chociaż miałam tak wiele pytań i chęci by wrzeszczeć. Ale gdybym zawołała mamę, on mógłby uprzednio mnie skrzywdzić. Mógłby? Na takiego właśnie wyglądał. Ponad wszelką wątpliwość nie był grzecznym chłopcem. Wreszcie zrobił kolejne kilka kroków, podszedł do mnie. Różnica wzrostu aż raziła po oczach i mimo, że nigdy nie byłam specjalnie wysoka, przy nim czułam się jak karzeł.
- Czego tu chcesz? – wydukałam szeptem, lecz on tylko przybliżył się bardziej.
- Czego ty chcesz? – prędko odpowiedział niemalże moim pytaniem na pytanie.
- Ja… - Zamurowało mnie. Byłam w kropce.
- Ja się tu ukrywam, dzieciaku, zjeżdżaj. – Przegryzł wargę, nerwowo rozglądając się na wszystkie strony. - Albo nie, bo mnie wydasz.
- U-ukrywasz? – Matko, przecież właśnie to powiedział, czy mogłam wypaść bardziej żałośnie?!
- To opuszczona buda… - W tamtej chwili znów wyciągnął telefon i poświecił mi na twarz. Nie byłam w stanie określić nawet jak blisko siebie staliśmy. – Nie znam cię… - Chłopak uniósł brew oskarżycielsko.
- To… ja też… mama. – Zaczęłam się jąkać, próbując zawiesić na czymś wzrok. Ale nieznajomy nie był zły, jego twarz złagodniała, a na usta wkradł się cień rozbawienia.
- Boisz się mnie? – Nic nie odparłam. – To dobrze, ale cię nie skrzywdzę. Jeszcze raz, spokojnie…
- Aspen, wyszłaś już?! – Oboje spojrzeliśmy w stronę korytarza, skąd dochodził krzyk.
- Co jest? – I znów wyglądał tak samo strasznie, jak przed chwilą. Teraz to ja położyłam palec na ustach.
- To moja mama – postanowiłam wytłumaczyć mu sytuację. – Zajmuje się konserwacją malunków z tego domu. Ja tylko siedzę i… - Skinął, chcąc mnie uciszyć.
Milczał przez dłuższą chwilę, a ja zdążyłam przypatrzeć się jego buzi. Miał jasne włosy, delikatne rysy twarzy, lekko zadarty nos, pełne, różane, popękane wargi, dokładnie zaznaczone kości policzkowe oraz niebieskie oczy. I to one przykuły moją uwagę, ponieważ ten niebieski nie był zwyczajnym niebieskim. Był niesamowity, całkowicie soczysty. Przypominał mi błękit bezchmurnego nieba na Florydzie, gdzie spędziłam ostatnie wakacje, bo mama miała tam zlecenie.
Skarciłam się w myślach za to, że się gapię. Nie powinnam, powinnam umierać ze strachu i tak rzeczywiście było… w pierwszej minucie naszego spotkania. Coś kazało mi zapytać dlaczego on się tu znalazł, no i dlaczego był tak zaskoczony obecnością mojej mamy w Domu Bazgrołów. Ale się nie odważyłam, onieśmielił mnie ten zawadiacki uśmieszek, który wciąż błądził gdzieś po twarzy chłopaka.
- Najwidoczniej muszę znaleźć sobie inną kryjówkę – mruknął bardziej do siebie niż do mnie. – No nic, posiedzimy tu jeszcze kilka minut we dwoje. – Mówił przyciszonym, łagodnym tonem. – I nie świdruj mnie wzrokiem, dzieciaku, to przeraża.
Zawstydzona spuściłam wzrok. Oboje nie rzuciliśmy ani słowa więcej, siadając pod ścianą, gdzie utrzymał się niepleśniejący kawałek drewnianej podłogi. Miałam tylko nadzieję, że mama nie zejdzie przez te „jeszcze kilka minut”, o których powiedział nieznajomy. Byłaby wściekła, że jej nie zawołałam, ale ja naprawdę bardzo chciałam to zrobić, po prostu on… On mnie blokował. Cały czas ukradkiem patrzyłam na chłopaka, który za każdym razem, gdy mnie na tym przyłapywał, uśmiechał się w ten dziwny sposób, jakby chciał powiedzieć „Wiem, że patrzysz, lubię to, patrz dalej.”
- Dlaczego się ukrywamy? – wyszeptałam wreszcie pytanie, nie mogąc znieść ciszy między nami. Nie odpowiedział, a ja nie chciałam więcej dociekać.
- Sprawa między mną, a takim jednym, wystrzegaj się jedynego typka, który wygląda jak azjata w Crow Cove – odrzekł dopiero po długim namyśle.
- Zrobił ci coś złego? – Blondyn niemal parsknął śmiechem, a potem pokręcił z niedowierzaniem głową. – Umn… przepraszam. – Poczułam, że się peszę, nie wiedząc czemu.
- Nie przepraszaj, dzieciaku, nie przepraszaj. Powiedziałem już, dziwna sytuacja. Teraz ty, czemu tu siedzisz?
- Mówiłam już, mama…
- Nie, nie. Ty, dlaczego ty tu siedzisz? – Zastanowiłam się przez moment. Co powinnam odpowiedzieć? Siedzę, bo siedzę? Bo nie mam co innego ze sobą zrobić?
- Próbuję dojść do tego, co chciał przekazać autor trzech kresek. – Skinąwszy na ścianę, przyjrzałam się wciąż rozbawionemu młodemu mężczyźnie.
- Nic szczególnego. To tylko dwie kreski, jako dwie chwile siedzenia tutaj przekreślone trzecią. Jak w więzieniu, tylko tam są po cztery.
- To chyba nie takie proste – wymruczałam, przenosząc wzrok na malunek. – Już prędzej strzelałabym abstrakcjonizm…
- Nie, dzieciaku, to trzy kreski.
- Nie, dzieciaku, to trzy kreski.
- Skąd możesz wiedzieć? – zapytałam w napływie odwagi, lecz mój głos brzmiał jakbym była nie zirytowana i ciekawa, lecz tylko ciekawa.
- Ponieważ ja namalowałem te kreski. – Zaśmiał się cicho. – I wierz mi, nie mają one głębszego znaczenia.
Unosząc obie brwi, obróciłam głowę w jego stronę. Nie powiedziałam już ani słowa więcej, a on o nic nie pytał. Po prostu siedzieliśmy, wsłuchując się w Księżycową Sonatę, chociaż w naszych głowach myśli kłębiły się po miliardy. Jednak żadna z nich nie mówiła o początku czegoś niesamowitego, czegoś co zrodziło się właśnie w tamtym momencie. Tamtego jesiennego wieczoru w Crow Cove.
~*~
Minęły dokładnie trzy dni od dziwnego zajścia w Domu Bazgrołów i od trzech dni nie postawiłam tam stopy. Sama nie wiem dlaczego. Poznanie autora kresek, tajemniczego, wysokiego chłopaka z kolczykiem w dolnej wardze było dla mnie zdarzeniem niecodziennym. Owszem, naprawdę wiele podróżowałam, szczególnie po Ameryce Północnej, ale mimo wszystko starałam się nie zawiązywać nowych znajomości. Po co? Skoro i tak miałam wyjechać, puściwszy w zapomnienie kolejne, cudowne miejsce? Ponieważ każde miasteczko, czy miasto miało w sobie coś szczególnego. Zdołałam poznać wiele różnych zwyczajów, wiele niesamowitych legend i historii, ale moje serce wciąż należało do Nowego Jorku, który tętnił życiem za dnia tak jak i nocą. Tam człowiek nie zatrzymywał się i nie patrzył czy cię zna, czy może pamięta twoją buzię, jak zrobił to chłopak z Domu Bazgrołów. Mniejsze miejscowości, między innymi Crow Cove miały ten jeden haczyk, że gdy pojawiałyśmy się tam z mamą, mieszkańcy szeptali między sobą i wytykali nas palcami na ulicach. Kiedy jeszcze chodziłam do szkoły, wiele razy spotykałam się z pytaniami o to, ile jeszcze zamierzam zabawić w danym miejscu. I dociekliwość była powodem tego, że mama zaczęła uczyć mnie sama. Nie znosiła wścibstwa, a w małych miasteczkach wścibstwo sąsiadów stało na porządku dziennym.
Spojrzawszy w lustro, przetarłam twarz i chwyciłam za szczotkę. W dużej mierze przypominałam mamę. Miałyśmy tak samo pstrokate oczy, uśmiechałyśmy się w ten sam sposób, podobnie marszczyłyśmy czoło w zamyśleniu, czy nawet przegryzałyśmy wargę. Nie przeszkadzało mi to podobieństwo, więc nic nie zmieniałam, lubiłam swoją naturalność. Nie walczyłam o piercing na buzi, o kosmetyki, ani o farbowanie naturalnie jasnych włosów. Nie zamierzałam się buntować. Szczerze mówiąc jeszcze nigdy nie postawiłam się mamie, nie zapyskowałam dorosłej osobie, ja nawet nie pokłóciłam się z koleżanką! Kolczyki były czymś zakazanym, były oznaką inności, tak powtarzała Eva. Chłopak z Domu Bazgrołów miał cudowny, czarny, kolczyk w dolnej wardze. Skupiłam na nim uwagę, gdy mówił. Mówił z tym dokładnym, brytyjskim akcentem… Miał bardzo ładny, niski ton głosu… Nie, Aspen, dość!
Skarciłam się w myślach, za rozpamiętywanie. Nie planowałam przecież po raz kolejny na niego wpadać. Zdawał się być niebezpieczny, a ja unikałam takich ludzi, jak ognia. Z drugiej strony żałowałam, że nie zapytałam o jego wkład w rysunki na ścianach. Skoro namalował, według niego, nic nieznaczące kreski, może namalował coś jeszcze? Cóż, nie rozpaczałam za tym, że nie zapytam. Wolałam trwać w niewiedzy, niż znów czuć to uporczywe onieśmielenie w towarzystwie Chłopaka z Domu Bazgrołów.
Gotowa na śniadanie, zeszłam po schodach na parter. Zatrzymałyśmy się bowiem u pani Jenkens, która prowadziła pensjonat na wrzosowiskach. Jako, że rada miasta zapłaciła mamie za konserwacje malunków z Domu Bazgrołów, zapewnili nam również miejsce do spania, a to było nie tyle uprzejme, co bardzo praktycznie.
Pensjonat miał już swoje lata, był ogromny i staroświecki, utrzymany w ciemnych barwach, pełen gotyckich akcentów. Ale mimo szczególnego, typowo staroangielskiego wystroju, zdecydowanie mogłam nazwać to miejsce przytulnym na swój sposób. Posiadłością, jak już wspomniałam, zajmowała się kobieta w podeszłym wieku - Susanna Jenkens. Mieszkała w Crow Cove od zawsze, kochała to miasteczko, podobnie jak swój pensjonat, w którym robiła dosłownie wszystko - sprzątała, prała, gotowała, zajmowała się ogrodem. Pod względem samowystarczalności przypominała moją babcię, która wywracała oczyma, gdy od święta, z łaską pozwoliła mi pójść po zakupy. Obie wyznawały zasadę: "jeśli coś ma być zrobione dobrze, zrób to sama".
Siedząc przy stole, grzebałam widelcem w talerzu pełnym jajecznicy i próbowałam ułożyć sobie plan na ten dzień. Nie chciałam wracać do Domu Bazgrołów, ponieważ obejrzałam tam już chyba wszystkie prace. No i jeszcze ten chłopak, który mógłby przyjść w każdej chwili… Mówił, że to jego kryjówka. Krył się przed kimś, tylko przed kim i dlaczego? Tego już nie chciał powiedzieć.
- Aspen, zamierzasz ze mną rozmawiać? – Pani Jenkens zaśmiała się uprzejmie, patrząc na mnie znacząco.
- Tak, tak. Przepraszam. Jakie było pytanie? – Odwzajemniłam jej uśmiech. Odpłynęłam. Znów. Od trzech dni Chłopak z Domu Bazgrołów zaprzątał moją głowę i mimo, że nie chciałam go spotkać znów, czułam dziwną potrzebę dowiedzenia się o co chodziło tamtej nocy.
- Czy zamierzasz wyjść dziś z domu? Wiesz, zrobiło się ładnie, a w porcie są śliczne widoki. Poza tym zejście do miasteczka również jest malownicze. – Zastanowiłam się przez chwilkę nad słowami kobiety. Rzeczywiście powinnam coś ze sobą zrobić, a zwiedzanie może pozwoliłoby wyrzucić z myśli autora kresek. Poza tym bardzo chciałam zobaczyć plażę Crow Cove, która może nie sprawdzała się w kwestii ściągania turystów, ale według Susanny Jenkens była godna naszkicowania.
- Bardzo chętnie. Chciałaby pani pójść ze mną? – zapytałam z życzliwości. Gdybym zostawiła staruszkę samą, nie składając tej propozycji, czułabym się bezduszna.
- Och, to miłe, ale nie mogę. Tam bardzo wieje, poza tym troszkę niedomagam. Ale jeśli będziesz miała jakieś wątpliwości, pytaj. – Bacznie ją obserwowałam.
Chciałam narysować tę kobietę. Jej ostre rysy twarzy, wąskie usta, włosy wiecznie upięte w kok oraz zmęczone oczy. Inaczej. Chciałam narysować tę kobietę w młodszej wersji, ponieważ potrafiłam wyobrazić sobie panią Jenkens jako młodą, piękną dziewczynę, przechadzającą się po wrzosowiskach, okalających pensjonat. Długa suknia z muślinu, kapelusz na głowie, zakwitnięty wrzos w dłoniach. Widziałam ją oczyma wyobraźni.
- Właściwie chciałabym o coś zapytać. – Rysunki twarzy wychodziły mi całkiem nieźle. Przynajmniej tak mówiła mama. Koniec końców wstałam od stołu, a gdy pozmywałam talerz, udałam się na górę po szkicownik.
Chłopak z kolczykiem w dolnej wardze nie umiał opuścić moich myśli, dlatego spróbowałam przelać jego wizję na papier. Rysowałam go tak, jak zapamiętałam – wysokiego, przystojnego blondyna z postawą godną przywódcy. Stał przy kreskach. Później na tle Domu Bazgrołów. Na ostatnim obrazku siedział na motocyklu, ponieważ kojarzył mi się z takim właśnie buntownikiem, jeżdżącym na motocyklu.
- Wie pani kto to jest? – Wskazałam stronę, na której widniała wyłącznie jego buzia. Zadarty nos, zaznaczone kości policzkowe, tajemnicze spojrzenie oraz rozwichrzone, jasne włosy.
Kobieta oblizała usta, a potem uśmiechnęła się nieznacznie. Przejechała palcem po buzi chłopaka, by ostatecznie podnieść wzrok.
- Wpadł ci w oko? – Nie umiałam rozszyfrować sposobu, w jakim mówiła o nim. Znała autora kresek, to pewne. Miałam tylko nadzieję, że nie powie mamie o moim pytaniu. Wciąż nie powiedziałam jej, że kogoś poznałam. Właściwie… czy mogłam nazwać go swoim znajomym? Ja nawet nie wiedziałam jak mu na imię.
- Jest przystojny, ale ma w sobie coś…
- Niebezpiecznego. – Dokończyła Pani Jenkens. – Jest ostatnią szelmą, kochanie i ponad wszelką wątpliwość, nie przyniesie ci nic dobrego. – Zmarszczyłam czoło. – Ale nie jest zły. Jest… Specyficzny.
- Skąd pani wie? – Zaśmiała się tylko, delikatnie klepiąc moje ramię.
- Myślę, że zabrakło nam mleka do herbaty. Przeszłabyś się na targ? – Kobieta wcześniej nie prosiła mnie o pomoc i wręcz ganiła, gdy sama się zaoferowałam, ale najwidoczniej próbowała uniknąć rozmowy o tym chłopaku.
- Jasne, to dla mnie nie problem. – Posłałam Pani Jenkens delikatny uśmiech. – Mogłabym tylko wiedzieć… Jak mu na imię? – Nie umiałam się powstrzymać. Ciekawość wzięła górę.
- Jason – powiedziała wreszcie – to Jason Sullivan.
Skinąwszy, podpisałam obrazki. Ciekawe. Jasonie Sullivan, dlaczego wzbudzasz we mnie tyle dziwnych, sprzecznych emocji, skoro nawet się nie znamy?
~*~
Wrzosowiska Crow Cove rozciągały się na kolejne stopy tak daleko, że nie byłam w stanie określić ile jeszcze musiałabym iść, by odnaleźć ich kres. Piękne, malownicze miejsce, prowadzące do mokradeł, przynajmniej tak mówiła pani Jenkens, gdy zapytałam o układ poszczególnych punktów w miasteczku. Sposoby opuszczenia zatoki w starej Anglii istniały tylko dwa. Zjazdem z autostrady, przez wrzosowiska, jak dotarłyśmy tam z mamą oraz statkiem, przeprawiając się do Francji przez kanał La Manche. I to jego wraz z portem pragnęłam w tamtej chwili zobaczyć.
Dochodziła ósma, a późną jesienią o tej godzinie robiło się naprawdę ciemno oraz zimno, jednak latarnia rzucająca jasną poświatę na plażę, której niedaleko usiadłam, sprawiła, że upływający czas, jakby znikał między moimi palcami. Czułam zapach wody, unoszący się w ostrym, rześkim powietrzu. Zapragnęłam zobaczyć Crow Cove latem. Skoro w listopadzie zatoka była tak klimatyczna, jak musiała prezentować się w połowie lipca, gdy słońce błądziło nad horyzontem, a ludzie siedzieli zrelaksowani w swoich zaparkowanych wtedy łodziach.
Oblizałam usta i wstałam z kucek. Po raz ostatni rzuciłam spojrzenie na zeszytowi, w którym przez te półtorej godziny siedzenia, zdążyłam naszkicować krajobraz portu. Zapragnęłam podejść bliżej, a stawiając niepewnie stopę za stopą, nie zorientowałam się kiedy grunt pod nimi stał się mniej zbity. Nie kroczyłam po trawie, powoli zbliżając się wilgotnym piaskiem do pomostu, wzdłuż którego poprzybijane były jachty oraz motorówki.
Byłam już w wielu miejscach w samej Ameryce. Widziałam Kanion Kolorado, Empire State Building, widziałam niemal każdy, zapierający turystom dech w piersi zabytek, lecz nigdy nie przyszło mi spacerować w takim skupieniu. Angielskie Crow Cove zdawało się być miejscem, w którym mogłabym zostać na dłużej. Zapewne miało od grona swoich brudnych sekrecików, miało historię, znaczących bohaterów, ów historię tworzących, a ja poczułam chęć uczestniczenia w tym wszystkim. Wtedy po raz pierwszy, mała mieścina w hrabstwie Devon przypominała choć w maleńkim stopniu to moje jedyne miejsce na ziemi, gdzie chciałabym wracać.
Wtem poczułam, jak drewniany most się porusza, a z jachtu, któremu „przypatrywałam się ślepo” wyszedł człowiek. Nie wyglądał na zdenerwowanego obecnością nieproszonego gościa. Co więcej, iglarnie się uśmiechał. Zmarszczyłam nos, czując zimno na skórze. Termometry na pewno wskazywały minusową temperaturę, od której na moich policzkach pojawiły się wypieki.
- Czego tu szukasz? – Kiedy usłyszałam jego głos, pomyślałam, że jest Australijczykiem. Takim prawdziwym, rdzennym Australijczykiem, ale to przez ten akcent. Już dawno temu mama zajmowała się jakimiś freskami z Sydney i to tam po raz pierwszy usłyszałam rzeczony akcent. – Przepraszam, ale umiesz mówić? – Nie. Jaki Australijczyk chciałby mieszkać w tak zimnym kraju jak Anglia? – Dziewczynko? – Zapomniałam się. Całkowicie zapomniałam, w jaki sposób ułożyć zdanie, gdy młody mężczyzna, nie tak wysoki jak ten z Domu Bazgrołów, ale wciąż znacznie wyższy ode mnie, o zielonych, błyszczących oczach oraz przyjaznym uśmiechu, wpatrywał się we mnie.
- Tak właściwie… miałam sobie iść – mruknęłam i niemal zdążyłam obrócić się na pięcie, gdy zawiał przenikliwy, już prawie zimowy wiatr, a pech chciał, by szkicownik wyleciał z mojej dłoni prosto na pomost. Chłopak z czystej uprzejmości, jak mniemam, pochylił się, chcąc podać mi zeszyt, jednak kolejny zimny podmuch zawiei przekartkował strony, jawiąc przed nim obrazek, a właściwie to portret podpisany nazwiskiem Jasona Sullivana. Przegryzłam wargę, czując niezrozumiały niepokój. Lęk. Ale czego się bałam? Inaczej. Miałam ku temu powody?
Chłopak z Jachtu nie powiedział ani słowa. Po prostu podniósł szkicownik, dokładnie przypatrując się buzi narysowanego młodego mężczyzny. Uśmiechnął się tylko pod nosem, zamknął zeszyt i oddał go w moje ręce. Jego uśmiech momentalnie znów stał się taki ciepły, jakby próbował ogrzać powietrze tego listopadowego wieczoru.
- Masz talent – powiedział wreszcie, całkiem zbijając mnie z tropu. – powinnaś tylko przyciemnić mu oczy. – Uniosłam niepewnie brew, czekając na wyjaśnienia. – Zazwyczaj są ciemniejsze niż niebo w południe, ale jaśniejsze niż te teraz. Z resztą teraz zbiera się na deszcz. Chodź, powinniśmy stąd znikać.
Nic nie mówiąc poszłam za Chłopakiem z Jachtu. Chciałam uniknąć kłopotów, a ten najwidoczniej lepiej znał Jasona Sullivana. Niemniej skoro Jason Sullivan ustawiłam obok „kłopoty”, czy każdy jego znajomy również nie równał się z niebezpieczeństwem? Sama nie wiedziałam co o tym myśleć. Co myśleć o nim.
- Aspen Barymoore, prawda? – Skinęłam niepewnie. Skąd znał moje imię?! – Słyszałem właśnie, że rada zajęła się Domem Bazgrołów. Ciekawie, nie powiem. Nikt nas nie poinformował, że konserwatorka przywiezie ze sobą córkę. – Angielski Australijczyk przeczesał swoje i tak rozwichrzone przez wiatr, kręcone włosy. Były odrobinę przydługie. – Jako, że jesteś nowa, a Crow Cove to dziwne miejsce, czuję się zobowiązany cię odwieźć. Zatrzymałyście się w pensjonacie na wrzosowiskach, prawda? – Zadawał tak wiele pytań. Nie zdążyłam nawet wydusić słowa, gdy on kontynuował. – Przykro mi, że najpierw poznałaś Jay'a, chociaż z drugiej strony… Może i lepiej, teraz to zadupie może cię tylko mile zaskakiwać. – Czy coś jeszcze, prócz wpadania do domu i zmuszania przypadkowych ludzi do milczenia, było z tym całym Jay'em albo Jasonem nie tak? – Chociaż wiesz, kolejnym szokiem może być Cameron. Ale zlewaj ich oboje. Lubią sobie w kaszę dmuchać. – I wciąż gadał. Chciałam wydusić chociaż zdanie, ale Chłopak z Jachtu jakby nie potrzebował moich odpowiedzi. – Koło Roosevelt’s Street mam samochód. Cholera, zaraz zacznie lać. – Oboje spojrzeliśmy w niebo.
Wsiadanie z obcym do samochodu nie było odpowiedzialne, ba, było niesamowicie idiotyczne, ale skoro opowiadał o pani Jenkens, o Jasonie, a nawet o mojej mamie, na pewno nie chciał niczego złego. Chociaż z drugiej strony… Czytałam o tym w książkach. Mordercy tak właśnie robią. Dowiadują się różnych rzeczy o swoich ofiarach, by wzbudzić ich zaufanie, a potem bez skrupulatnie pozbawiają życia. Ja póki co lubiłam swoje życie.
- Wiesz, przejdę się. Kocham deszcz – skłamałam – Miło z twojej strony, ale naprawdę dziękuję. – Siliłam się na uśmiech i z nadzieją, że odpuści obróciłam się na pięcie.
- Daj spokój, Aspen. – Chyba wyczuł moją niepewność. – Ja tylko chciałem podrzucić cię do domu. Stąd na wrzosowiska to kawał drogi.
- Dzięki. Serdeczne dzięki, ale zadzwonię po mamę. Może innym razem. – Zaśmiał się, kiedy przyspieszyłam kroku. Oczywiście. Musiał pójść za mną, przy okazji szperając w swojej komórce.
- Chyba nie myślisz, że zamierzam cię skrzywdzić, co? – Przeklęte krótkie nogi. Straszny Chłopak z Jachtu był ode mnie zdecydowanie szybszy.
- Nie wiem, co myślę. Odczep się, proszę. – Spojrzałam w jego rozbawioną buzię. Ja niemal biegłam. Takie historie nigdy nie kończą się dobrze, na Boga.
- Mądra z ciebie dziewczyna, ja też nie wsiadłbym z obcym do auta. Jestem Fletcher, teraz się już znamy, więc daj mi jeszcze jedną szansę, kochana. – Nie mogłam ulec. Nie byłam głupia. Pokazywali kiedyś podobny serial na AXN white. Tyle, że ja miałam wystarczająco w głowie, by nie poddać się przystojnemu, ale podejrzanemu Fletcherowi z Jachtu.
- Dam ci szansę, jeśli ty odpuścisz. Zostaw mnie w spokoju, Fletcher. – Nie pytałam czemu mu zależy, bo miałam to szczerze w poważaniu.
Ostatecznie on się zatrzymał, a ja zaczęłam truchtać. Chciałam być już w pensjonacie. Mogłam pójść z mamą do tego przeklętego Domu Bazgrołów. Nie musiałabym przynajmniej uciekać przed kimś, kto mógł być tak samo niebezpieczny, jak i szczery w swoich intencjach. Nie myślałam zbyt wiele. Skupiłam się na wietrze, smagającym moją buzię oraz na prędko bijącym sercu. Nienawidziłam się bać, a w strachu zignorowałam fakt, iż wypuściłam z dłoni szkicownik. Czy mogło być gorzej?
Owszem, mogło. Jak wcześniej racjonalnie pomyślałam, tak w tamtej chwili poczułam napływ beznadziei. Zatrzymałam się przy jednej z lamp ulicznych, łapczywie chwytając powietrze. Nie mogłam zostawić swojego szkicownika na pastwę Crow Cove. Dlatego zachowując się niewłaściwie, zawróciłam. Gdzie on mi wypadł, gdzie on leżał?!
Minęłam tak już w deszczu, ponieważ Fletcher miał rację, rozpadało się na dobre, kilka przecznic. Niemniej wciąż nie mogłam odnaleźć swojej własności. Boże, tam były wszystkie moje prace z tego roku. Co jeśli już go nie odzyskam?
Usłyszałam warkot silnika, a przed moimi oczyma ukazał się stary, czerwony pick-up. Kierowca opuścił okno. Tak, to był Fletcher z Jachtu, który wciąż uśmiechał się w ten uprzejmy sposób.
- Widzisz, twoja ucieczka na nic się zdała. – Ze śmiechem tak po prostu oddał mi moją własność. – No dalej, Aspen, chyba nie chcesz zachorować.
Okej. Może powinnam mu zaufać? Może powinnam, a może nie. Może był dobrą osobą, może był mordercą, który upatrzył mnie sobie tamtej nocy? Może… Skąd miałam wiedzieć? Nie znałam tego człowieka na tyle dobrze.
- Dalej dzieciaku, korzenie zapuszczamy! – Gdy drzwiczki z drugiej strony się otworzyły, a przede mną stanął wysoki chłopak, z opadającą na czoło blond grzywką, poczułam ścisk w gardle. Nie miałam pojęcia czemu, ale zaczęłam się poważnie wahać. Przecież go nie znałam. Ba. Pani Jenkens powiedziała, że powinnam wystrzegać się Sullivana jak ognia, ale mimo wszystko moje myślenie stało się irracjonalne. Te błękitne, rzeczywiście ciemniejsze oczy, sprawiły, że bez słowa wsiadłam do pick-upa.
Droga była wyznaczona w dziwny, nietypowy sposób. Najpierw prosto, chwilę później zakręt, następnie znów prosto, a potem podwijała się w górę, by powtórzyć poprzednie ruchy. Przecinała ją zupełnie inna, która pojawiła się znikąd tak nagle. Wtem nastąpił rozprysk. Nie było już żadnej, pierwotnie powstałej drogi. Pojawiły się natomiast zupełnie nowe, kierujące w dosłownie każdą stronę świata.
Krople deszczu opadające z ogromną siłą na szybę pick-upa tworzyły te drogi i to na nich zawiesiłam wzrok. Nie chciałam patrzeć na żadnego chłopaka. Oboje zdawali mi się tacy przerażający. Popełniłam błąd. Nic nie powiedzieli, jednak ja to poczułam. Całą sobą. Sparaliżował mnie strach, a świadomość prawdopodobnego niebezpieczeństwa odebrała mowę. Jakbym bez tego potrafiła sensownie się wyrazić. Jak na siedemnastolatkę, byłam naprawdę mało kontaktowa, zwłaszcza siedząc w samochodzie należącym go Groźnego Chłopaka z Jachtu i Tajemniczego Chłopaka z Domu Bazgrołów, który zastanawiającym zbiegiem okoliczności bardziej wzbudzał moje zaufanie.
Przeniosłam na niego wzrok. On również wpatrywał się w okno. Był skupiony, a jego błękitne, rozmarzone oczy, świadczyły o tym, że myślami jest gdzieś daleko stąd. Nagle w moim sercu zrodziła się potrzeba zapytania gdzie pognał. Przecież tak tępo patrzyłam tylko, gdy mama tłumaczyła mi matematykę. Zgadza się, nie rozumiałam matematyki.
Nieznacznie poprawiłam się na siedzeniu. Byłam cała mokra od deszczu, a w dłoniach mocno ściskałam swój szkicownik. Zapewne wyglądałam jak ostatnia idiotka, ale nie obchodziło mnie to. Naprawdę nie potrzebowałam, by któryś z nich widział we mnie ideał piękna. Zamarzyłam tylko o domu, albo raczej pensjonacie pani Jenkens oraz ciepłym łóżku.
- Skąd jesteś? - zapytał wreszcie Ashton w moją stronę. Prowadził, a całą drogę rozmawiał przez telefon. Ja i Luke natomiast zajęliśmy dwie przeciwne strony tyłu.
- Z... - zawahałam się. Nie miałam pojęcia jak na to odpowiedzieć. Skąd ja tak właściwie pochodziłam? - Znikąd - odparłam krótko, ale nie opryskliwie. Poczułam na sobie moc spojrzenia błękitnych oczu, gdy to powiedziałam.
- Każdy skądś jest, dzieciaku. - Zarechotał, a ja się speszyłam.
- Z Nowego Jorku - skłamałam, ponieważ to miejsce przyszło mi na myśl najpierw. - Mój tata mieszka w Queens. - Luke uniósł jedną brew, a potem tylko skinął.
- Fajnie. - Pokręcił głową z uznaniem. - Widziałaś Broadway z bliska? - Teraz to ja się zaśmiałam, a on najwidoczniej nie wiedział czemu chichoczę. - To było zabawne?
- Tak, Luke. - Poprawiłam mokre włosy.
- Chwila... Tak było, czy tak widziałaś? No i miło, że znasz już moje imię. Jak widzisz w Climore Cove zła sława leci za człowiekiem szybciej niż wieje dzisiaj w porcie. - Przez chwile milczałam. Musiałam zastanowić się nad odpowiedzią.
- I to i to. Zaśmiałam się, bo ktoś kto mieszka w Nowym Jorku był na Broadway'u z miliard razy. - Wyjaśniłam powoli, a z każdym moim słowem on coraz bardziej marszczył nos. Patrzył na mnie, gdy mówiłam. Inaczej. On próbował patrzeć mi w oczy, jakby wychwycił to kłamstwo.
- Masz dziwny akcent.
- Och. - Jego wypowiedzi były wybitnie... inne, nieprzewidywalne. Naprawdę, nie potrafiłam zgadnąć jak potoczy się ta rozmowa. Luke coraz bardziej mnie intrygował. - Możliwe, taki pseudo-amerykański. - Delikatny uśmiech ozdobił jego wargi.
I znów milczeliśmy, ja wróciłam spojrzeniem za okno, lecz wciąż czułam jego wzrok na swoim profilu. Jakby próbował mnie nim zlustrować, jakbym była dla niego równie intrygująca, co on dla mnie. Z każdą chwilą moje policzki robiły się coraz cieplejsze. Dlaczego tak reagowałam?
- Mike dzwonił. - Ciszę znów przerwał donośny głos Ashtona. - Moknie przy Burbon Street, wiesz co jest. - Zwrócił się do Luke'a, który zaklął pod nosem. - Jadę tam.
Przecież mieli mnie odwieść! I znów się przestraszyłam, mocno zaciskając wargi, mimo wszystko nie starczyło mi odwagi, by zaprotestować. Wyłącznie cicho westchnęłam, czym niestety zwróciłam na siebie uwagę Hemmingsa.
- Jeszcze z nami posiedzisz, dzieciaku. - Przeniosłam na niego zdezorientowane spojrzenie. - Ej, nie bój się. - I znów się zaśmiał. - Nie podpadłaś, nic ci nie zrobimy.
Nie podpadłaś, a co jeśli bym podpadła?! Kim oni w ogóle byli? Naprawdę żałowałam, że wsiadłam z Luke'iem do pick-upa. Przecież nie zrobiłam niczego złego... Z jakiej racji los obdarował mnie takim obrotem spraw? Może to kwestia głupoty? Zachowałam się jak ostatnia idiotka, ulegając błękitowi oczu Tajemniczego Chłopaka z Domu Bazgrołów i wiedziałam o tym.
- Zatrzymaj się, chcę iść do domu. - Sama byłam zaskoczona mocą swojego głosu w tamtym momencie. Oboje spojrzeli po mnie pytająco.
- Jednak zadziora? - Parsknął kierowca, ale wykonał moje polecenie. Zaparkował przy Honeycutt Ave, to znaczy między biblioteką, a fotografem. Świetnie, za dwie przecznice musiałam tylko skręcić w leśną drogę, a stamtąd piętnastominutowym spacerkiem miałam dostać się na wrzosowiska.
- Aspen, nie wygłupiaj się. - Luke ułożył rękę na mojej ręce, kiedy sięgnęłam klamki, a ja poczułam jak na chwilę paraliżuje mnie dziwne mrowienie dłoni. To nie tak, że czułam do niego coś szczególnego. Po prostu jeszcze nigdy w życiu, żaden chłopak nie zrobił choć podobnego ruchu wobec mnie. Niemniej musiałam prędko się pozbierać.
- Już w wygłupiłam... pchając się w... to, cokolwiek wy dwoje z tym całym Mike'iem robicie. - Spojrzałam na chłopaka znacząco, następnie zabierając swoją dłoń. Teraz oboje się już śmiali. Nie było zatem warto dłużej rozmawiać.
Zrozum mnie i moje obawy. Owszem, poczułam się głupio, gdy z zeszytem w dłoni wyszłam na ulewę, ale nie chciałam kłopotów. Nie próbowałam ich wyzywać, nie próbowałam dowiedzieć się co jest grane. Marzyłam o świętym spokoju, o powrocie mojej codzienności. Gdybym pojechała z nimi i dowiedziała się, że ten cały Mike kogoś zabił, albo sama nie wiem... Nie zamierzałam o tym myśleć. Postąpiłam, jak postąpiłam. Ale to nie był koniec, o nie, ponieważ Luke znów wysiadł z pick-upa i spojrzał na mnie rozbawiony.
Przełknęłam głośno ślinę, czując serce w gardle. Nie da mi żyć. Poczułam to w każdej drobince swojego ciała, gdy te błękitne oczy znów niemal prześwietliły mnie całą. Ashton odjechał, a my dwoje tylko staliśmy. Chciałam uciekać.
- Boisz się mnie, dzieciaku? - Zrobił krok w moim kierunku.
- Dokładnie zdefiniowałeś to co czuję, Luke - odparłam trochę głośniej, ponieważ szum deszczu mnie zagłuszał. - Kto by się nie bał? - Chłopak wzruszył ramionami, a ja zaczęłam się cofać.
- Hej, nie uciekaj! - Wciąż miał uśmiech na twarzy i chyba to w nim było najstraszniejsze. - To był żart. Chciałem cię nastraszyć, nie musisz się mnie bać. - Uniosłam obie brwi. Nie bardzo rozumiałam o co mu chodzi.
- Wybacz, ale nie wiem o czym mówisz.
- Opowiem ci. - Ściągnął kurtkę z ramion i mi ją podał. - Chodź, znam skrót na wrzosowiska. W twoim wieku przesiadywałem tam całe dnie.
- Stop. - Niepewnie wzięłam materiał w dłonie. - Luke. Dwie rzeczy. Pierwsza. Wciąż ci nie ufam, to chyba zrozumiałe. - Skinął. Raczej na pewno nie brał mnie na poważnie. - Dlatego jeśli chcesz mnie odprowadzić, odprowadzisz tradycyjną drogą, ilekolwiek kropli deszczu nas nie zmoczy. - Po raz kolejny poruszył.
Szliśmy od dwóch minut. Ja w jego za dużej skórzanej kurtce, on w pomiętej koszuli w kratę. Oboje byliśmy przemoczeni do suchej nitki, ale żadne z nas nie powiedziało słowa.
- Druga rzecz - odezwał się po chwili - jaka jest ta druga rzecz?
- Umn... zastanawia mnie... o jaki wiek mnie posądzasz. - Patrzyłam na chodnik, kładąc ręce do kieszeni. Poczułam paczkę papierosów i zapalniczkę pod swoimi palcami. Pasowały mi papierosy do jego wizerunku, nie byłam szczególnie zdziwiona.
- Sam nie wiem. - Oblizał usta. - Piętnaście? Czternaście? Myli mnie twój kolczyk, ale, cholera, nie mam pojęcia. Nie więcej niż piętnaście. - Prychnęłam cicho tak, że nie mógł tego usłyszeć. To miało mi schlebiać? Nie schlebiało.
- Siedemnaście - odparłam prędko - mam siedemnaście lat, Luke. - Nawet nie ukrywał swojego zdziwienia. Był po prostu zszokowany, co sprawiło, że niemal wybuchłam śmiechem.
- Przepraszam, nie powinienem mówić do ci dzieciaku, w takim układzie. Jestem od ciebie trzy lata starszy, wow, kurwa, nie. Masz taką delikatną buzię... - Jego przekleństwa raziły mnie okropnie, ale chyba nie odważyłabym się zwrócić uwagi komuś tak... wzbudzającemu respekt, jak Luke.
- Zostawmy to. Chcę tylko wiedzieć co było żartem. - Potem dodałam już ciszej - i dlaczego nieśmiesznym?
Wtem między nami zapadło milczenie. Luke myślał nad odpowiedzią, a ja poczułam, że koniecznie muszę narysować go zamyślonego i przemoczonego. Dobrze wtedy wyglądał...